Przez długi czas był to konflikt wielopiętrowy. Najpierw obaj panowie starli się w Barcelonie, a potem los przeciął ich drogi w Manchesterze. Nie dość, że nie zapałali do siebie sympatią, to pieprzu całej znajomości dosypywał jeszcze agent piłkarza, który podsycał atmosferę swoimi wypowiedziami. I konia z rzędem temu, kto jeszcze choćby miesiąc temu przewidziałbym, że Yaya Toure uratuje Guardioli trzy punkty ligowe, a po meczu utonie w objęciach szkoleniowca.
Najpierw dostał jasny sygnał, że w hierarchii środkowych pomocników będzie zajmował odległe miejsce. Potem nie znalazł się na liście zawodników reprezentujących City w rozgrywkach Lidze Mistrzów. W międzyczasie nie tyle nawet grał rzadko, co… nie grał w ogóle. Dotychczas bowiem Iworyjczyk na placu gry nie pojawił się w Premier League ani razu.
Aż tu nagle – niespodzianka. Nie dość, że znalazł się w kadrze, to jeszcze w pierwszej jedenastce. Ba – jakby tego było mało, to w pojedynkę załatwił Manchesterowi trzy punkty. Najpierw świetnie wykończył klepkę w szesnastce, a potem odnalazł się przed bramką Crystal Palace i dołożył na 2:1. Wreszcie przypomniał sobie, że wciąż ma to coś, wciąż potrafi dyrygować grą, dyktować tempo kolejnym akcjom, a nie tylko snuć się w kole środkowym i pozorować grę.
– Byłem przygotowany psychicznie na to, że menedżer w końcu da mi szansę. Cierpliwie czekałem i wiedziałem, że uda mi się wynagrodzić zaufanie – kurtuazyjnie rzucił po meczu piłkarz, choć nie ma co się oszukiwać. Zamiast błogiego spokoju, z uszu leciała mu pewnie para, a cierpliwość i spokój zastępowały raczej irytacja i niepokój.
No dobra – nie zdobędziemy się jeszcze na stwierdzenie, że Toure i Guardiola nagle staną się wielkimi przyjaciółmi, najbliższe wakacje spędzą razem, a kolejny weekend – wspólnie grillując. Być może jest to jednak zwrot akcji, jeśli chodzi o przyszłość Iworyjczyka. Dotychczas był bowiem pewniakiem do odejścia – zarabiał kolosalnie dużo, a przy tym nie miał żadnego wkładu w grę zespołu. Teraz dał Guardioli najlepsze argumenty do tego, by ten zaczął na niego stawiać. By w końcu był brany pod uwagę, pojawiał się na placu i znaczył dla Manchesteru coś więcej, niż wypalony piłkarz zasiadający tydzień w tydzień na trybunach. Jeśli tylko będzie mu się chciało, jeśli nie przeczłapie kilku kolejnych szans, to w City mogą mieć z niego jeszcze sporo pożytku.