19 listopada to data, która od dawna musiała być zaznaczona czerwonym flamastrem w kalendarzu niemal każdego kibica Barcelony. Miało to wyglądać tak – najpierw gładkie zwycięstwo z Malagą na Camp Nou, później kubeł popcornu i oglądanie z wygodnego fotela lidera, jak dwóch największych konkurentów obija się w derbowym starciu. Ekipa Luisa Enrique pewnymi trzema punktami miała tylko wyartykułować głośne „szach” w kierunku Madrytu. Tymczasem jedyne, co poszło w stronę stolicy Hiszpanii, to jakieś słabowite kaszlnięcie.
O dziwo pierwszy problem Barcelony pojawił się już na godzinę przed pierwszym gwizdkiem. Leo Messi miał wymiotować i, z powodu – nazwijmy to – kłopotów żołądkowych, znalazł się poza kadrą meczową. W tzw. once de gala, czyli najlepszej jedenastce Barcelony, ofensywa została więc niemiłosiernie przetrzebiona. Tak naprawdę z piłkarzy grających przed Sergio Busquetsem z pierwszego garnituru został tylko Neymar, i to z pewnością nie w najwyższej formie, solidnie osłabiony wirusem FIFA. Oprócz rzeczonego Messiego od dłuższego czasu z urazem zmaga się Iniesta, Suarez pauzował za kartki, a Rakitić usiadł na ławce rezerwowych. Za kreowanie gry przeciw Maladze – z którą w ostatnich latach Barcelonie wcale nie grało się przecież łatwo – musieli więc odpowiadać tacy ludzie, jak Paco Alcacer, Denis Suarez, Arda Turan i Rafinha.
Jakkolwiek patrzeć, Barcelona niejako zrobiła sobie krzywdę własną bronią. Jeżeli ma się kadrze tak wybitnych piłkarzy, jak Messi, Suarez czy Iniesta, to zwyczajnie nie ma możliwości, by mieć do dyspozycji dwie równorzędne jedenastki, i żeby drugi garnitur nie powodował znaczącej utraty jakości. Inna sprawa, że jeśli zmiennikiem jest Paco Alcacer, to rywale muszą się bronić jedynie przed atakami śmiechu. Jaki wyliczyli hiszpańscy dziennikarze, Hiszpan pomiędzy 10. i 41. minutą gry ani razu nie dotknął piłki. Czujecie to? Grać w drużynie, która absolutnie tłamsi swojego rywala (ponad 80 procent posiadania piłki w całym meczu) oraz wymienia setki podań – i w takiej ekipie nie dotknąć piłki przez ponad pół godziny? Tak naprawdę z Alcacera byłoby tyle samo pożytku, gdyby w 10. minucie zbiegł do szatni i przesiedział ten czas na kiblu.
Inni jednak wcale nie byli o wiele lepsi. Najgroźniejszą bronią takiego Ardy Turana była dziś jego twarz. Kiedy Ricca sieknął Turka łokciem w nos, o mało nie złamał sobie ręki – długo nie podnosił się z murawy i musiał skorzystać z pomocy lekarzy. W innej sytuacji Turan dostał w twarz w polu karnym rywala i – kiedy wydawało się, że arbiter wskaże na wapno – ten odgwizdał faul Turka, ponownie uznając, że swoją facjatą próbował zrobić krzywdę rywalowi. Jednym słowem – kuriozum.
Grę Barcelony najlepiej podsumowuje dziś fakt, że jej najgroźniejszym piłkarzem był Gerard Pique, i to także przed 68. minutą, w której z boiska wyleciał Llorente. Później hiszpański obrońca na stałe przeszedł do ataku, gdzie zrobił trzy razy więcej, niż Paco Alcacer przez cały mecz. Ale przy rewelacyjnie dysponowanym Kamenim nawet on był po prostu bezradny. Taktyka Malagi nie była może zbyt wyrafinowana, bo opierała się w głównej mierze właśnie na niebywałej formie bramkarza, ale finalnie okazała się skuteczna. 0:0 w takich okolicznościach z pewnością trzeba uznać za wielki sukces.
Swoją rolę odegrał także arbiter, który nie uznał Barcelonie prawidłowo strzelonego gola, a także ograbił gospodarzy z przynajmniej jednej jedenastki. W ogóle pan Ricardo de Burgos prowadził zawody bardzo chaotycznie, co jednak nie zdejmuje odpowiedzialności z piłkarzy Barcelony. To oni zagrali dziś bardzo słabo i nie potrafili dobić przeciwnika, który od 68. minuty grał w dziesiątkę, a w doliczonym czasie gry nawet w dziewiątkę. Jeżeli więc Real miał poczuć przed derbami dodatkową presję ze strony Barcelony, to podopiecznym Luisa Enrique raczej się to nie udało. Niezależnie od końcowego rozstrzygnięcia w Madrycie, „Królewscy” pozostaną liderem La Liga, a przy dobrych wiatrach odjadą Blaugranie już na cztery punkty.