Real Madryt od dawna nie budził we mnie mniej emocji niż w tym sezonie. Mecze bardziej niż ze zniecierpliwienia odpalałem siłą rozpędu. Królewscy niby wygrywali, niby wciąż są jedną z naprawdę niewielu drużyn bez porażki spośród wszystkich klubów z pięciu najsilniejszych europejskich lig, niby często pakowali rywalom po kilka bramek, jednak cały czas czułem się na swój sposób oszukiwany.
Minęły trzy miesiące od startu rozgrywek, a ja niezmiennie nie wiedziałem, jakie jest prawdziwe oblicze tej ekipy. Wszystko na trzecim biegu, od czasu do czasu po prostu wrzuconym w nieodpowiednim momencie. Na Calderón Real w końcu miał pokazać, na co go stać. Miał dać odpowiedź na pytanie, co znajduje się za tą całą zasłoną dymną. Złośliwy los sprawił jednak, że musiał dokonać tego bez kilku kluczowych zawodników, którzy tak zawzięcie się do tej pory oszczędzali właśnie na takie spotkania, jak to dzisiejsze. Zagrać nie mogli Pepe, Ramos, Casemiro, Kroos, Morata, a Benzema potyczkę zaczynał na ławce rezerwowych.
Choć przed takimi meczami gdzieś w sercu zawsze tli się jakaś wiara w sukces, logika mimo wszystko podpowiadała, że nie może z tego wyjść nic dobrego. Pewnie większość kibiców Realu miała w pamięci, jak skończyło się to ostatnim razem, gdy przetrzebiony Real wyłapał dwa sezony temu na Calderón czwórkę. „Los Blancos” w końcu pokazali jednak to, czym lata temu zaskarbili sobie moją bezwarunkową sympatię – że w ich przypadku prognozowanie czegokolwiek jest pozbawione najmniejszego sensu.
To były ostatnie derby rozgrywane na Vicente Calderón. Na stadionie, na którym w czasach świetności (czytaj: podczas Erasmusa) miałem okazję podziwiać starcia Atlético z Realem trzykrotnie i nie zobaczyć ani jednego gola strzelonego przez Królewskich. Widziałem natomiast wspomniane 4:0, którego jedynym pozytywem było to, że Saúl pięknego gola nożycami władował na bramkę, za którą akurat siedziałem, a drążąca pod natłokiem skaczących fanów trybuna gospodarzy na archaicznym stadionie „Los Rojiblancos” ostatecznie się nie zawaliła. Właśnie z tego względu – nawet jeśli mecz musiałem oglądać w telewizji – szczególnie zależało mi, by ten ostatni rozdział historii nie stanowił jedynie smutnego zwieńczenia całej opowieści.
Real – choć wygrał dziś 3:0 – paradoksalnie nie zagrał wielkiego meczu. Owszem, zagrał dobrze, ale nie wybitnie. Jestem zresztą zdania, że w przypadku Atlético zanotowanie spektakularnych zawodów jest najczęściej wręcz niemożliwe. Im zwycięstwa trzeba za każdym razem wyszarpywać z gardła, toczyć pod górę głaz, ryć murawę dupą i podlewać ją hektolitrami potu.
Ekipa Zidane’a w moim odczuciu wygrała przede wszystkim dlatego, że tym razem nie chciała nikogo oszukiwać. Nawet jeśli Real personalnie nie mógł rzucić wszystkiego, co najlepsze, udowodnił, że jeżeli tylko odpowiednio się zepnie, to jest w stanie wycisnąć maska z tego, co akurat ma pod ręką. Gole były tu jedynie nagrodą za włożony w spotkanie ogrom trudu. Królewscy pokazali też, coś, co w futbolu jest niezwykle istotne – że potrafią cierpieć. Początek drugiej połowy przebiegał bowiem zdecydowanie pod dyktando Atlético, którego napór raz po raz rozbijał się jednak o obronę rywala. „Los Rojiblancos” byli bezradni, bezzębni. Przy stanie 2:0 dla Realu już chyba tylko Diego Simeone wierzył w to, że da się tu jeszcze cokolwiek wskórać.
Osobne słowo należy się także rzecz jasna temu, który cały ten trud musiał przecież zmaterializować, czyli Cristiano Ronaldo. Portugalczyk ostatnio znajdował się prawdopodobnie pod największem ostrzałem krytyki od momentu przejścia do Realu Madryt. Samemu zresztą niejednokrotnie zdarzało mi się po nim jechać, wczoraj zaś na Weszło głośno zastanawialiśmy się, czy to jego najgorszy moment od przenosin do stolicy Hiszpanii.
Dziś dyskusje dotyczące tego, czy powoli schodzi on z poziomu nadpiłkarza można jednak, przynajmniej na jakiś czas (bo pewnie i tak wrócą one prędzej czy później), schować głęboko do szuflady. Nawet jeśli gole strzelał po rykoszecie z rzutu wolnego, z karnego i na pustaka, jutro nie będzie o tym pamiętał już nikt. Mówić się będzie tylko o tym, jak w ostatnich derbach Madrytu na Calderón sprawił, że po kilku latach niepowodzeń na sam koniec za jego sprawą historia i tak zatoczyła koło. To był stary, dobry Ronaldo, który nawet pomimo braku efektowności, potrafi wygrać drużynie ważny mecz. I który zamiast rozkładać bezradnie ręce skupia się jedynie na osiągnięciu celu.
Najbardziej wymowna w jego występie była cieszynka zaprezentowana po drugiej bramce:
Tak czy inaczej, mimo chwilowej radości, wciąż doskonale zdaję sobie sprawę, że pomimo całej otoczki towarzyszącej dzisiejszym derbom, stanowią one dopiero pierwszy krok w wyboistej drodze do sukcesu. Dwa następne wyjazdy Królewskich – Barcelona i Sevilla. Po zdanym celująco pierwszym poważnym egzaminie nastroje przed kolejnymi kluczowymi starciami będą jednak o wiele bardziej optymistyczne. Choć z drugiej strony – jak już wspomniałem – z Realem przecież nigdy nic nie wiadomo.
Ban