Stało się. Cała planeta wstrzymała oddech, zwierzęta przemówiły ludzkim głosem, a Wielki Mur Chiński zadrżał w posadach. Cristiano Ronaldo przedłużył kontrakt z Realem Madryt i – przynajmniej w teorii – w stolicy Hiszpanii będzie grał do 36. roku życia. Grono wielbicieli Portugalczyka wśród ogólnie panującego entuzjazmu wznosi toasty, odpala fajerwerki i wystrzeliwuje salwy z kilkudziesięciu armat, nienawistnicy zaś uśmiechają się pod nosem na samą myśl o rychłym delektowaniu się kolejnymi obrazkami świadczącymi o jego stale postępującym procesie starzenia i zbliżającym się końcu. Jedni mówią o legendzie jeszcze wygodniej rozsiadającej się na tronie, drudzy – cieszą się z celowania z wolnych w tęczę przez nastepne pięć lat.
Decyzja o podpisaniu nowej umowy z Cristiano nawet po dość zdawkowej analizie dziwić mimo wszystko nie może. Wciąż jest to – jakkolwiek spojrzeć – jeden z najlepszych zawodników na świecie, w dodatku nabijający klubową kasę, jak nikt inny. Nie jest przecież tajemnicą, że Real zyskuje sobie całe rzesze kolejnych kibiców między innymi dzięki psychofanom i fanbojom Cristiano Ronaldo, którzy w wielu przypadkach daliby się pokroić za wspólne zdjęcie, byleby tylko potem zostało im ono wrzucone do trumny. Z marketingowego punktu widzenia, Królewscy wykonali po prostu naturalny i absolutnie zrozumiały ruch.
Kiedy jednak staram się wyobrazić sobie Ronaldo za – dajmy na to – trzy sezony, nie mogę powstrzymać się od snucia fatalistycznych wizji związanych z drugą stroną medalu całego przedsięwzięcia. Z trudem przychodzi mi zwalczanie w sobie przeczucia, że tak naprawdę prędzej czy później Cristiano i Real zaczną sobie wyrządzać obopólną krzywdę. Jestem dziwnie przekonany, że na dłuższą metę sportowo bajka ta nie ma prawa zakończyć się w harmonijny sposób. Po ogłoszeniu decyzji o prolongowaniu kontraktu Portugalczyka aż o pięć lat, momentalnie przed oczami stanął mi fragment felietonu Leszka Milewskiego sprzed niemal roku, który idealnie wpasowuje się także i w mój punkt widzenia.
„A teraz wyobraźcie sobie co stanie się, gdy ta degradacja zacznie postępować, dotyczyć innych armat w arsenale Portugalczyka. Ronaldo jako dżoker wchodzący z ławki. Ronaldo mający przed sobą w rotacji pięciu lepszych zawodników, mający na nich pracować. Ronaldo już nie jako boiskowa znakomitość, lokomotywa na której plecach można budować superklub, ale «tylko» bardzo dobry, a potem dobry piłkarz. Co się wydarzy, bo zegar nikomu nie odpuści, wszystkich nas trzyma na muszce„.
„Patrzę na Ronaldo niepotrafiącego pożegnać się z rzutami wolnymi. Patrzę na jego agresywne zagrywki z tego sezonu, efekt frustracji niemocą. Patrzę na detale w stylu stawania na palcach przy zdjęciach przedmeczowych, patrzę na film „Ronaldo”. Jego ego bez dwóch zdań pomogło mu wejść na szczyt, tak jak i charakter alfa pomógł Kobemu. Ale to miecz obosieczny i zarazem utrudnia nieuniknione zejście w cień. Gdy proces piłkarskiego starzenia przyspieszy, może zrobić się nieprzyjemnie„.
Nie, nie wyobrażam sobie Ronaldo wchodzącego w roli jokera i akceptującego fakt, że w kolejce przed nim stoi ktokolwiek inny. Nie wyobrażam sobie Ronaldo godzącego się z własnymi ograniczeniami. Nie wyobrażam sobie Ronaldo tryskającego z poziomu ławki rezerwowych szczerą radością po golach zdobywanych przez kolegów. Nie wyobrażam też sobie Ronaldo będącego drugim Giggsem czy Tottim. Ronaldo bowiem do roli żywej legendy najzwyczajniej w świecie się nie nadaje.
Jego historię prędzej niż do mającego parcie na szkło, konsekwentnie dążącego do zarobienia pierwszego miliona i trafiającego po drodze na kobietę swojego życia pucybuta porównałbym mimo wszystko do filmowej kreacji Jordana Belforta z „Wilka z Wall Street”, który najpierw wbrew wszystkiemu i wszystkim wspina się na szczyt, a następnie święcie przekonany o swojej nieomylności budzi się z ręką w nocniku. Z jednej strony trudno nie docenić ogromu jego wysiłku włożonego w to, by znaleźć się tam, gdzie się znajduje, z drugiej – jestem pewien, że z dnia na dzień coraz dobitniej będzie on stanowił lekcję poglądową na temat tego, jak paść ofiarą własnego charakteru i ambicji.
Jasne, Ronaldo nawet mimo coraz częstszych dołków wygra Realowi jeszcze nie jeden i nie dwa mecze, a jego śmiertelni wrogowie wielokrotnie będą nabierać wody w usta. Trudno mimo wszystko nie ulec wrażeniu, że zaoferowanie Cristiano krótszej zaledwie o rok umowy niż chociażby kilka lat młodszemu Bale’owi – patrząc z nieco szerszej perspektywy – wygląda na próbę zaklinania rzeczywistości. Ty pozostaniesz wiecznie młody, my zaś na zawsze będziemy mieli w swoich szeregach najlepszego piłkarza na świecie. Wszystko w naiwnej wierze, że zdjęcie z nadgarstka zegarka zatrzyma czas. Ale nie zatrzyma, bo zatrzymać nie może. Na takim posunięciu ucierpi zarówno sam zawodnik, który coraz mocniej zacznie się odbijać od ściany, a także klub, w którym z biegiem czasu zaczną sobie uświadamiać, że stali się zakładnikiem jednego piłkarza.
Znając podejście kibiców Realu Madryt, wcale niewykluczone, że osoby, które wciąż mają do Florentino Péreza pretensje o wyproszenie tylnymi drzwiami Raúla, Gutiego czy – w mniejszym stopniu Ikera Casillasa, z czasem same zaczną siłą wypychać z klubu najlepszego strzelca w historii.
Janusz Banasiński