Reklama

Gdy Manchester City pukał w dno od spodu

redakcja

Autor:redakcja

01 listopada 2016, 09:25 • 13 min czytania 0 komentarzy

Zanim Manchester City ukradł złotą kartę z portfela szejków, przez lata był synonimem pecha, przeciwieństwem sukcesu. Wielkie ambicje – tak! A potem jeszcze większe, jeszcze boleśniejsze rozczarowania. Apogeum żenady Citizens osiągnęli w sezonie, w którym spadali do trzeciej ligi mimo największego budżetu w Division One. Jak wyglądały najgorsze chwile dzisiejszych gigantów z błękitnej strony Manchesteru? Jak blisko byli popadnięcia w ruinę i przepadnięcia na zawsze?

Gdy Manchester City pukał w dno od spodu

***

This is how it feels to be City

This is how it feels to be small

This is how it feels when your team wins nothing at all

Reklama

Nothing at all

Przyśpiewka Man Utd o Citizens.

***

– To będzie najszczęśliwszy klub świata. Będziemy płacić najlepiej, będziemy co chwila pić szampana, świętować i śpiewać aż ochrypniemy – z takim hasłem na ustach zaczynał w 1994 rządy Francis Lee. Nie żeby kibice Citizens byli naiwniakami, dość wycierpieli rozczarowań, upokorzeń, ale gdy takie słowa wypowiada klubowa legenda, utożsamiana z największymi sukcesami klubu? Z mistrzostwem Anglii, z seryjnie strzelanymi bramkami, z karnym, którzy przypieczętował wygrany finał PZP z Górnikiem? Chciało się uwierzyć.

Francis Lee nie był gołodupcem, a jednym z tych niewielu graczy, którzy potrafili podniesione z boiska pieniądze zainwestować ze zmysłem. Imał się różnych biznesów, zawsze wychodząc na swoje, aż wreszcie trafił w dziesiątkę – został królem papieru toaletowego, na czym zbił fortunę.

107771512_Lee_304287c

Reklama

article-2245180-0019DC8300000258-648_634x458

Przychodził do średniaka Premiership o przerośniętych ambicjach i przerośniętym budżecie. Manchester City rządów poprzedniego właściciela, Petera Swalesa, specjalizował się w przepłacaniu niedorajd. Francis Lee w odróżnieniu od Swalesa chciał odnieść sukces, więc… robił to samo. Nie szukajcie tu logiki, ale tak właśnie było.

Autorskim projektem Lee była żonglerka trenerami – tylko w 1996 The Citizens prowadziło pięciu szkoleniowców. Czy może dziwić, że był to rok spadku z Premiership? Zlecieli w typowym dla starego City stylu, czytaj: pechowym i udręczającym własnych kibiców. Ostatnia kolejka, mecz o wszystko, więc zaczynają od samobója. Wyciągają na 2:2 z Liverpoolem, choć przegrywali 0:2 – to powinno dać utrzymanie. Powinno, ale pozostałe wyniki układają się koszmarnie, ostatecznie Southampton i Coventry wyprzedzają City dzięki lepszemu bilansowi bramek.

Screen Shot 10-31-16 at 06.25 PM

Symbolem straceńczej polityki transferowej króla papieru toaletowego na zawsze zostanie Lee Bradbury. Reklamowano go jako nowego Alana Shearera, tymczasem został – cóż – po prostu Lee Bradburym. Sprowadzając go bito transferowy rekord klubu – kosztował trzy miliony funtów, a mówimy o 1997, czyli czasach, gdy takie pieniądze w angielskiej piłce to nie były frytki. Co najistotniejsze jednak, City sposobiło się wówczas do drugiej kampanii o powrót do Premiership. W pierwszej polegli z kretesem, nawet nie zakręcili się koło poważnego miejsca, więc teraz postawili na jedną kartę. Wóz albo przewóz. Oogromne jak na Division One – dzisiejsza Championship – wydatki transferowe, budżet kontraktowy na poziomie najlepszych w Anglii, choć przecież ta łajba nabierała wody. Księgowy rwał sobie z głowy resztki siwych włosów.

Efektem była jednak diabelnie mocna kadra. W składzie Symons, Rosler, Dickov, wreszcie lider Kinkładze, z którym przedłużono kontrakt. Bukmacherzy typowali ich jako pewniaków do awansu. Tak, to jest to pechowe City, które zawsze coś musi spieprzyć, ale tego się zepsuć nie da, nie z tymi ludźmi.

Kinky

Jak Kinkładze wyceniał Championship Manager 2. Pojęcie o reputacji gracza daje. Poniżej gol, który wprawił w zachwyt całą Anglię

Jedynym, kto zauważał problemy, był sam trener Citizens, Frank Clark: – Mamy czterdziestu zawodników w składzie. Wielu nie gra, ale nie chce odejść, bo ma tu kontrakty, jakich nie dostanie nigdzie indziej. Widzę około dwunastu zdolnych młodzieżowców w juniorach, ale nie mają szans liczyć choćby na mecz w rezerwach, bo starsi potrzebują złapać tryb meczowy albo próbujemy ich sprzedać.

Wkrótce wszystko zaczęło się sypać jak w katastroficznym filmie. Kontuzje Bradbury’ego, Roslera, jeden strzelony gol przez cały październik. Kinkładze rozbił swoje Ferrari, założono mu trzydzieści szwów. W tabeli City pucuje dno. Wreszcie w dziesiątą rocznicę zwycięstwa 10:1 nad Huddersfield, przegrywa u siebie z ostatnim w tabeli Huddersfield, dla którego było to pierwsze wyjazdowe zwycięstwo sezonu. Koszmar, chce się powiedzieć, piętrowy.

Kibice mieli dość, gdzieś przecież istnieje granica, nieprzekraczalny próg bólu. Piłkarzy wyzywali per “You’re not fit to wear the shirt”, domagali się dymisji Francisa Lee. A i tak nie wiedzieli, że Lee w 1996 odrzucił złotę ofertę dla City. W Manchesterze chciał się zameldować książe Walid z Arabii Saudyjskiej. Regularnie notowany na liście najbogatszych ludzi świata, filantrop, właściciel kilku odrzutowców, własnego jumbo-jeta, pałacu na dwieścieczterdzieści pokoi, osobistego zoo, superjachtu o takim rozmachu, że później wypożyczono go na plan filmu o Jamesie Bondzie, wszystko przyprawione prestiżowymi kontaktami, od Billa Gatesa po Carlę Bruni. Lee był skory oddać przerastającą go funkcję, ale bronił się jak mógł, by wtajemniczyć Walida w dokładny stan finansów klubu. Czy może dziwić, że Saudyjczyk się rozmyślił?

Untitled 1

Taki tam tron Walida w samolocie

Nadeszła wiosna 1998 i stało się jasne, że Citizens z pewniaka do awansu przeobrazili się w potencjalnie jednego z najdroższych spadkowiczów w historii Division One. Cyrk na kółkach przejął Joe Royle, piłkarz City w nieco szczęśliwszych latach siedemdziesiątych. Twardy facet, twardy trener – jego Everton nazywano “Wściekłymi Psami”.

Sezonu uratować nie dał rady, zasłynął wówczas głównie z konfliktu z Kinkładze. Gruzin na trybunach był bogiem, postacią kultową. Bajecznie uzdolniony technicznie gracz kompletnie nie pasował jednak do stawiającej nacisk na siłę taktyki Royla – gdzie dla artysty rola w nagonce wściekłych psów? Po porażce z Port Vale trener wyrzucił Kinkładze na sześć meczów, czego nie mogli zrozumieć ani fani, ani sam Gruzin. Royle upierał się, że Kinkładze jest bezużyteczny, tylko psuje taktyczne plany i sabotuje zespół.

A4-Football-picture-poster-Focus-On-JOE-ROYLE-Man

A jednak w przedostatnim meczu sezonu 97/98, w meczu o uniknięcie hańby stulecia, to Kinkładze otworzył wynik.

***

Let’s all laugh at City

Ha, ha, ha, ha!

Let’s all laugh at City

Ha, ha, ha, ha!

***

Nie ma kibica piłki nożnej, który nie pamiętałby Manchester City – QPR. Serio, możecie należeć do zakonu La Liga, nazywać Ekstraklasę najlepszą ligą świata, interesować się wyłącznie sieradzką A-Klasą, ale znacie opowieść o finale Premier League 11/12.

Ostatnia kolejka, City i United idą łeb w łeb, The Citizens mają nieco lepszy bilans bramek. Podczas meczu sytuacja układa się jednak po myśli United – City przegrywa – i po ostatnim gwizdku Czerwone Diabły świętują z kibicami. Rooney w triumfie unosi ręce. Wszyscy czekają aż na murawę wjedzie trofeum. Aż nagle dopada ich wieść nieprawdopodobna. W doliczonym czasie gry Dżeko i Aguero strzelili QPR po bramce. Mistrzem Anglii pierwszy raz od 1968 zostaje Manchester City.

united_2218821b

Zdobyć wyczekiwane od dekad mistrzostwo w tak spektakularnie dramatyczny sposób, przy tym gnębiąc na ostatnich centymetrach największego rywala – brak słów, zostają tylko emocje. Czysta, niczym nie zmącona euforia.

Jakże niezwykłą klamrą jest fakt, że mecz, który zapisał najczarniejszą kartę w historii The Citizens, a kibicom dał czystą, niczym nie zmąconą rozpacz, także był potyczką z QPR.

1998 rok, maj. QPR  walczy o byt, a w swoich szeregach ma Vinniego Jonesa, co powinno wam powiedzieć wszystko o stylu, jaki preferowali Rangersi. Vinnie, zgodnie z praktykowaną od zawsze filozofią “sponiewieraj ich najlepszego gracza, a wygrasz” atakuje Kinkładze już w tunelu. To Gruzin jednak uciera Jonesowi nosa, wyprowadza swoich na 1:0 po rzucie wolnym.

Niestety dla City, wkrótce wyrównanie, 1:1. A potem na karty historii światowego futbolu wszedł Jamie Pollock.

Jamie Pollock.640x480

Pollock wczoraj i dziś
Pollock

Pollock był typowym angielskim przecinakiem. Defensywnym pomocnikiem, który lepiej umiał “grać” łokciami, niż nogami. Takiego bulteriera City ściągnęło z Boltonu za blisko milion funtów. Najwyraźniej całą karierę oszczędzał się na QPR i akcję swojego życia.

Nie powstydziłby się jej Messi. Maradona. Pele. Ronaldo. Kinkładze. Problem jest tylko jeden: Pollock ten jedyny w swoim życiu moment boiskowego geniuszu przeprowadził w stronę własnej bramki. Tak właśnie świat otrzymał najpiękniejszego samobója świata.

Skończyło się na 2:2, co nie dawało City nic, a QPR wszystko. Mecz ostatniej szansy Citizens wygrali efektownie 5:2, ale inne mecze – zgodnie z przewidywaniami – nie ułożyły się pod nich i spadli do Division Two.

Spadli do trzeciej ligi po raz pierwszy w ponad stuletniej historii.

Spadli będąc wówczas drugim po Magdeburgu klubem, który posiada w gablocie europejskie trofeum, a potem wylądował na trzecim poziomie rozgrywkowym.

Spadli mając budżet w całości oparty na spodziewanym awansie, budżet największy w Division One.

Mówi się czasem, że klub stał nad przepaścią i w ostatniej chwili się uratował. To nie ta opowieść – Pollock faktycznie strącił Manchester City w przepaść.

– To będzie najszczęśliwszy klub świata. Będziemy płacić najlepiej, będziemy co chwila pić szampana, świętować i śpiewać aż ochrypniemy – niewiele haseł tak spektakularnie spadło na bulę.

***

Na marginesie, Pollock na zawsze został bohaterem QPR. Gdy amerykańska agencja rozpisała internetową sondę mającą wyłonić najbardziej wpływową postać dwóch ostatnich tysięcy lat, kibice QPR przejęli kontrolę. Pollock zajął pierwsze miejsce, przed Jezusem Chrystusem i Karolem Marksem.

***

We’re the pride,
We’re the pride
We’re the pride of Manchester!
You’re the shit
You’re the shit
You’re the shit of Manchester!

Przyśpiewka trybun Man Utd.

***

Choć spadek do trzeciej ligi był na Maine Road końcem świata, pogrzebem, tak życie przecież toczy się dalej. Gdy minął szok, utrwaliło się przekonanie: może będziemy grać derby z Macclesfield zamiast z Man United, ale przynajmniej raz dla odmiany będziemy regularnie wygrywać. Zgarniemy dziewięćdziesiąt dziewięć procent punktów. Będziemy łoić wszystkim skórę. Wstyd jak cholera, że tu jesteśmy, ale może da się zjeść tę cytrynę bez krzywienia się, a nawet z jakimś posmakiem słodyczy.

Udało się pozbyć kilku kominów płacowych, choć odejście Kinkładze do Ajaksu oczywiście bolało każdego bywalca trybun. Niemniej sam fakt, że w bramce zameldował się młody Nicky Weaver, najlepiej pokazuje, że wreszcie zrzucono trochę zbędnego balastu. Nie zmienia to faktu, że każdy transfer gotówkowy do klubu był balem na Titanicu – Manchester City żył na kredyt, nie wyrabiał nawet ze spłacaniem odsetek.

team-group-1998-to-99

Zaczęło się od 3:0 nad Blackpool przy trzydziestu dwóch tysiącach kibiców. Pewnie, spokojnie, efektownie. Spodziewano się, że tak będzie wyglądał cały sezon. Wkrótce jednak okazało się, że dla fana Manchesteru City rutyną jest tylko stopniowalność upokorzeń.

Środek tabeli League One. Remisy z tuzami typu Darlington w FA Cup. Porażka u siebie z Mansfield Town przy 3007 widzów w prestiżowym inaczej Auto Windscreens Shield. Daily Mirror zamieścił dzień później porównanie zdjęć: z jednej strony puste trybuny Maine Road na pucharze pasztetowej, obok pełne Old Trafford na Bayernie (pamiętacie tę grupę śmierci? Bayern, Man Utd, a jeszcze Barca na dokładkę). Fani The Citizens byli tak wściekli na dziennikarzy, że podczas starcia z Bristol Rovers próbowali wedrzeć się na trybunę prasową by samodzielnie wyjaśnić to i owo. Normą były grube wyzwiska piłkarzy i trenerów. Willie Donaghie, asystent Royle’a, klubowa legenda z 350 meczami: – Po niektórych meczach i kalibrze obelg czułem się jak struty. Zastanawiałem się po co w ogóle to wszystko?

Screen Shot 10-31-16 at 06.16 PM

Kulminacją był mecz z York. Citizens przystępowali do niego po pięciu meczach bez zwycięstwa. Z York przegrali i spadli na 14 miejsce w lidze. Byli bliżej relegacji, niż awansu. W umownej tabeli wypadli poza pięćdziesiątkę najlepszych drużyn Anglii, choć przecież ich ambicje sięgały niezmiennie europejskich pucharów i walki o prymat w mieście.

Weaver: – Było nie do pomyślenia, że w ogóle znajdujemy się w tak niskiej lidze, a i tutaj sobie nie radziliśmy. Każdy traktował mecz z nami jako finał pucharu, potrzebowaliśmy się zaadaptować. Myślę jednak, że po porażce z York mało kto wierzył, że jeszcze uda nam się ogarnąć.

Drużyna Royle’a zaskoczyła dopiero na wiosnę. Zaczęli grać na miarę oczekiwań, czyli wygrywali jak leci. Zanotowali najdłuższą passę zwycięstw od 1976. Na finiszu zajmowali drugie miejsce i mieli łatwy terminarz – wydawało się, że wszystkie grzechy zostały odkupione. Sezon do zapomnienia, wypadek przy pracy, wracamy bić się o miejsce wśród najlepszych.

Ale to było stare City, w którym nic nie mogło iść lekko i przyjemnie. Przegrali u siebie z Wycombe i skazali się na mordęgę play-offów. Nie bez kłopotów przeszli Wigan, ale stało się: czekał na nich finał na Wembley. Jeden mecz, hollywoodzka kulminacja, mogą przynieść albo wielką radość albo czarną rozpacz – zero kompromisów.

***

Wiem, że QPR w 2012 było urzeczywistnieniem naszych marzeń, ale dla mnie nic nie pobije finału play-off Division Two z 1999. Jest dla mnie z każdym rokiem coraz bardziej oczywiste, że był to najważniejszy mecz w naszej historii, położył bowiem fundamenty pod wszystko, co dzieje się w City dzisiaj. Nasze finanse wówczas były w opłakanym stanie. Jeszcze jeden rok w League One sprawiłby, że klub obróciłby się w ruinę.

Rob Pollard. Kibic i dziennikarz piszący o Manchesterze City.

***

Manchester City wracało na Wembley – to piękne, klasyczne Wembley – pierwszy raz od 1986. Ich rywal, Gillingham, debiutował na najważniejszym stadionie Anglii.

hqdefault

Smak z oczekiwania na sukces i swoiste katharsis, zepsuł Manchester United. Na cztery dni przed finałem wygrał Ligę Mistrzów po pamiętnych golach Solskjeara i Sheringhama, pieczętując tym samym potrójną koronę. Czerwona część Manchesteru świętowała dzień i noc, a jak tu się bronić mówiąc o perspektywie szansy awansu do drugiej ligi? Jak w ogóle zestawić te stawki? Tak czy inaczej Czerwone Diabły sprawiły, że na piłkarzach Citizens spoczywała tylko większa presja dobrego wyniku.

A potem cuda w bramce zaczął wyczyniać Viktor Bartram, golkiper Gillingham, prywatnie… świadek na weselu Paula Dickova, napastnika City. Drużyna Royle’a nacierała coraz bardziej rozpaczliwie, desperacko, aż dostała bombę w 81 minucie. Szok po niebieskiej części trybun zmienił się w żałobę, gdy Gillingham kilka minut później podwyższyło wynik.

0:2. Koniec. Finito. Fani Citizens opuszczają stadion. Typowe City pisze kolejny odcinek swojej niekończącej się tragikomedii. Nawet gola kontaktowego podciągano pod tą teorię – 2:1, by dać nadzieję, a więc by porażka bolała jeszcze bardziej.

Ale w 95 minucie Dickov nie tyle strzelił gola, nie tyle przechytrzył swojego drużbę, co dokonał egzorcyzmów nad wiecznym pechem City.

2:2, euforia, jakby właśnie wygrali mundial, a dopiero po chwili konsternacja: przecież tu jeszcze nic nie jest pewne. Przecież tu dalej można dostać w łeb.

Nerwówka trwała całą dogrywkę, o wszystkim miały zadecydować karne. Duch Hitchcocka na dobre unosi się nad Wembley, bo pierwszego karnego marnuje Dickov, obijając oba słupki za jednym zamachem. Ale bohaterem zostaje młody Weaver, który łapie dwie jedenastki – City zostało uratowane. Kończy się trzecioligowy koszmar, zaczynają śpiewy w kierunku fanów Man Utd: “You can stick your f**king treble up your arse”.


Royle, który rok wcześniej spuścił klub do Division Two, w kolejnym sezonie wprowadził Manchester City do Premiership. Zdumiewa cierpliwość szefostwa – Lee odszedł wcześniej – skoro mowa o trenerze, który miał na koncie historyczną wtopę, był skłócony z największą gwiazdą i kibicami. A jednak jak się opłacało: Royle w dużej mierze sam uratował wtedy Manchester City, bo powiedzmy sobie jasno – gdyby utknęli na lata w Division One, wcale by to ich statusu nie zrewolucjonizowało, wciąż byliby finansowo na dnie. Podzieliliby los zasłużonych marek takich jak Portsmouth czy Sheffield Wednesday. Royle ponownie umieścił ich na mapie, wydobył z najgorszego bagna.

Tym cierpliwym szefem był David Bernstein, późniejszy prezes FA.

***

Screen Shot 10-31-16 at 06.37 PM
“Ostatnio obejrzałem znowu mecz z Gillingham. Byłem w szoku jak udało nam się to odrobić. Byliśmy martwi i pogrzebani”.

Rob Pollard.

***

They have a derby match with Macclesfield.
They go to Wrexham and Cardiff on Euro-aways.
Their best ever player plays for Ajax reserves.
They signed George Weah but he thought they played in red.
They were the second-best team in Division Two.
They were the third-best team in Division Three.
They’ve had 17 managers in 20 years.

***

CYtNaj7WYAAXszh

“We’re Not Really Here”. Tak naprawdę nas tu niema. Enigmatyczna, a klasyczna przyśpiewka The Citizens. Do czego pije?

Według Davida Conna narodziła się właśnie w Division Two, dokładnie na Bloomfield Road w Blackpool. Kibice oglądali ten nieprawdopodobny dla nich obrazek, żenujący poziom piłkarzy, mierny stadion, a potem zaczęli śpiewać:

We are not, we’re not really here,
We are not, we’re not really here
Just like the fans of the Invisible Man,
We’re not really here

Tak naprawdę tu nas nie ma, tak naprawdę nas tu nie ma, jesteśmy jak kibice niewidzialnego człowieka, nie ma nas tu. Mocny protest przeciwko wszystkiemu, co się dzieje. To przecież niemożliwe, żeby tak nisko upaść.

Jakże słodko każdemu Citizens smakuje dziś “We’re Not Really Here”, wciąż odnoszące się do rzeczywistości wymykającej się rozumowi kibica, ale z zupełnie odmiennych przyczyn: prowadzi nas Pep Guardiola, mamy Aguero, mamy gwiazdy światowej piłki. To przecież niemożliwe, nie mogło przydarzyć się nam.

Leszek Milewski

Najnowsze

Francja

Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Aleksander Rachwał
0
Prezes amatorskiego klubu we Francji wściekły na Waldemara Kitę. “To małostkowe”

Anglia

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
27
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...