Kibice Bayernu zdążyli się już przyzwyczaić, że jeśli doppelpack, to z dużą dozą prawdopodobieństwa można strzelać, że znów dwie sztuki zapakował rywalom na drogę Robert Lewandowski. W tym tygodniu jednak fani Manchesteru City nie muszą żałować, że „Lewy” nigdy na Etihad nie trafił, bo mają w swoich szeregach piłkarza, który Polakowi w ostatnim czasie dotrzymuje kroku. I nie, nie chodzi o Kuna Aguero, ani nawet o Kelechiego Iheanacho.
Dwa trafienia w ligowym starciu z West Bromwich, dwa również dziś z Barceloną. Wydawało się, że 2016 rok Ilkay Gundogan będzie chciał jak najszybciej wyrzucić z pamięci, bo przecież z powodu urazu nie poleciał na Euro do Francji. Pep Guardiola wiedział, co robi, pakując go jednak w samolot na Wyspy Brytyjskie jeszcze zanim turniej wygrany przez Portugalczyków zdążył się rozpocząć.
Udowodnienie tego ponad wszelką wątpliwość zajęło Niemcowi zaledwie kilka dni. Najpierw dał prawdziwy koncert na kilku instrumentach naraz, gdy z WBA wypracował bramkę Sergio Aguero, później uczestniczył w akcji na 2:0 i dołożył dwa trafienia. Ale to był tylko West Brom…
Dzisiaj przyszło spotkanie z Barceloną i… Gundogan skrzywdził „Blaugranę” niemal tak samo, jak w weekend zrobił to z „The Baggies”. Choć to był dopiero jego jedenasty mecz dla City, to już wyrównał w nim swój dorobek bramkowy z najlepszego strzelecko sezonu 10/11, gdy dla Norymbergi trafiał pięciokrotnie. Najpierw wpakował piłkę do siatki po patelni od Sterlinga, a później… Później City zrobiło Barcelonie Barcelonę.
A dlaczego Barcelonę? A no dlatego, że w 21. minucie wydarzyło się coś takiego:
Barca have now scored in their last 21 #ChampionsLeague away matches, after this clever Messi goal #MCFCVFCB #MCFCB pic.twitter.com/ZimNOeK3vn
— SportsMate Mobile (@Sportsmate) 1 listopada 2016
Jedyna różnica, to kontrowersja, jaka towarzyszyła trafieniu Niemca, a konkretnie – odegraniu Aguero, który piłkę zagrywał ręką.
Ruch ręki do piłki? Przy takim tempie akcji, chyba jednak nie do oceny.
Pomijając sędziowanie, które – abstrahując już od sytuacji z Aguero – było tragiczne, dostaliśmy kawał meczycha. Akcją można by było rozdzielić kilka filmów ze Stevenem Seagalem, a błędami sędziowskimi – trzy edycje niewydrukowanej tabeli. W niepodyktowanych karnych – 1:1. W niesłusznie przyznanych kartkach – przynajmniej ta Sterlinga za domniemaną symulkę. Pan wybaczy, panie Kassai, ale zdecydowanie bardziej wolimy pana o podobnym nazwisku, ale tego zakładającego narty, a nie strój sędziowski.
Jednak sam mecz – palce lizać. Manchester City pokazał determinację, za którą został nagrodzony po trzykroć, nie można też powiedzieć, by Barcelona swoich sytuacji nie miała. Miała, jak choćby poprzeczkę Andre Gomesa po tunelu, jaki defensorowi City założył Luis Suarez. To jednak gospodarze byli zdecydowanie skuteczniejsi, stworzyli sobie też więcej sytuacji, a to, jak zaatakowali na starcie drugiej połowy pokazało, jak bardzo chcieli to spotkanie wygrać. Wjazd Sterlinga pod bramkę po zagraniu Aguero, w którym jednak Anglik zbyt mocno się wygonił do linii końcowej, chwilę później minimalnie niecelny strzał Argentyńczyka, który najwidoczniej uznał, że sam jednak załatwi sprawę najlepiej i na uwieńczenie sześciu minut dominacji absolutnej bramka-ciasteczko z rzutu wolnego De Bruyne’a, korzystającego z pójścia Ter Stegena w ciemno za mur. Ułamek sekundy, jeden fałszywy ruch – 2:1 dla City. Później wystarczyło, że dzieła zniszczenia dokończył Gundogan i faktem stała się…
I tu mamy największy zgryz. Niespodzianka? Sensacja? Czy można w ogóle tak mocnych słów używać w kontekście wygranej drużyny, której zawodnicy są w komplecie warci po kilkadziesiąt milionów euro, prowadzonej przez menedżera, który wygrał w europejskiej piłce praktycznie wszystko w swoim debiutanckim sezonie?
Dziś, widząc jak City wykorzystało każdą słabostkę Barcelony do maksimum, żaden synonim słowa „zaskoczenie” jakoś nie potrafi przejść nam przez klawisze.