Wydawało nam się, że to już nigdy nie nastąpi. Mieliśmy momenty zwątpienia – obawialiśmy się, że prędzej Franz Smuda bezbłędnie napisze dyktando z języka polskiego, niż my zobaczymy występ polskiego obrońcy w ligowym meczu VfB. A jednak – stało się! Po dziesięciu meczach spędzonych w pozycji siedzącej, po wręcz ostentacyjnym odstawianiu na bocznicę, Kamiński rozegrał 90 minut w wygranym spotkaniu derbowym z Karsluher SC.
Nie pytajcie nas o to, dlaczego dopiero teraz. Zwyczajnie nie pytajcie, bo nie potrafimy udzielić odpowiedzi na tak trudne pytanie. Jasne, przed sezonem, sondując możliwości „Kamyka”, obstawialiśmy, że nawet jeśli nie będzie podstawowym stoperem od początku, to i tak powinien grać relatywnie często. Tygodnie jednak bezlitośnie leciały, a były obrońca Lecha wciąż musiał przyglądać się grze kolegów z boku – to nic, że katastrofalne błędy popełniali Sunjić czy Sama. Marcin wciąż nie dostawał swojej szansy. Z jakiego powodu? Jedyne wytłumaczenie, jakie w trakcie tego okresu przedstawiał do niedawna opiekun VfB to enigmatyczne „Marcin nie jest stąd, potrzebuje czasu”. No dzięki – tyle to widzieliśmy sami.
Trener się jednak zmienił, a Kamiński wciąż siedział. Tym bardziej zaskakująca była grafika przedmeczowa na której zobaczyliśmy dziś jego nazwisko wśród jedenastu szczęśliwców, którym przyjdzie mierzyć się w prestiżowym starciu derbowym. Co jednak istotne – Marcin nie występował na nominalnej dla siebie pozycji środkowego obrońcy, a przed parą stoperów, jako defensywny pomocnik.
Do rzeczy, bo pewnie chcielibyście wiedzieć jak poszło nieco już zakurzonemu zawodnikowi w tak ważnym spotkaniu. Najtrafniej będzie chyba powiedzieć, że solidnie. Nic nie spieprzył, ale też niczym specjalnym się nie wyróżnił – ot, wykonał plan minimum. Przed przerwą cały czas trzymał się sztywno swojej pozycji parę razy wyłuskując piłkę, ale też rzadko korzystając ze swoich umiejętności wprowadzania jej do gry. Grał raczej na alibi – do najbliższego, tak, by uniknąć straty. Nic zresztą dziwnego – brak jakiejkolwiek praktyki meczowej nie pomaga w końcu w podejmowaniu ryzykownych decyzji.
W przerwie, boisko na rzecz napastnika Terodde, opuścił jeden z dwójki obrońców, a do linii defensywy został cofnięty Kamiński. I tak jak jeszcze grając nieco wyżej miał trochę roboty, tak w drugiej połowie mógł praktycznie rozłożyć sobie leżak, wyciągnąć krzyżówki i trzaskać kolejne hasła. KSC co prawda strzeliło gola kontaktowego, ale raz, że po rzucie karnym, a dwa – po zupełnie głupim zachowaniu Insuy, który rozstawił szeroko ręce we własnej szesnastce.
Reasumując: to był naprawdę przyzwoity mecz Kamińskiego. Może bez fajerwerków, może bez wielkiego błysku, ale, co chyba u obrońcy najważniejsze, bezbłędny. Od czegoś w końcu trzeba zacząć – być może krok po kroku Marcin będzie teraz zdobywał zaufanie szkoleniowca i jeszcze do zimy zdąży kilka razy pojawić się na boisku.
***
Znacznie gorzej swój występ będzie natomiast wspominał Paweł Dawidowicz. Jego Bochum na szczęście wygrało dziś 2:1, ale Polak w drugiej połowie pokonał własnego bramkarza. Choć, umówmy się – tym samobójem ciężko obciążać tylko i wyłącznie jego. Klasyczny flipper w polu karny, więc Dawidowicz musiałby być chyba przezroczysty, by uniknąć tego feralnego odbicia.
***
Na zapleczu Bundesligi niecałe 90 minut zaliczył dziś również Artur Sobiech, lecz nie wpisał się na listę strzelców. Mimo wszystko warto wspomnieć, że Polak znów zagrał z opaską kapitańską na ramieniu, a jego Hannover usadowił się na trzecim miejscu w tabeli.