Czasami odnoszę wrażenie, że gdyby w Hiszpanii mieli swój odpowiednik Weszło, to w poligonowej skali Andrzeja Kałwy przy ocenie sędziów zabrakłoby dioptrii, a do akcji w co drugiej kolejce wkraczałby pies przewodnik. Z kolei w ankiecie „Weszło z butami” pytanie „z którym sędzią poszedłbyś na piwo” zastąpiono by „któremu z sędziów dosypałbyś do trunku najmniej trucizny”.
Jasne, w Polsce sędziowie również często się mylą, także odwalą nieraz jakiegoś spektakularnego babola, jednak mimo wszystko potrafimy w nich dostrzec ludzi. Takich, którzy mają prawo do gorszego dnia, ale którzy też jednocześnie co spotkanie nie wcielają się w rolę kompletnych parodystów. Ot, jeden jest lepszy, drugi gorszy, ale z zachowaniem pewnego poziomu przyzwoitości problemu raczej nie ma. Czasy, gdy polscy kibice mogli się jedynie zastanawiać, ile tym razem upchnięto w kopercie, minęły bowiem bezpowrotnie.
Zupełnie inaczej rzecz ma się w Hiszpanii, gdzie sędziowie na przestrzeni wielu lat konsekwentnie wypracowywali sobie pozycję wrogów publicznych, jednak, w przeciwieństwie do nas, do tej pory nikt nie powiedział tam „stop”. Nie chodzi już nawet o zwyczajowe „sędzia chuj” rzucone z trybun, gdy arbiter podejmie jakąś niekorzystną dla gospodarzy decyzję. Beznadziejne prowadzenie spotkań doprowadziło tam do sytuacji, w której arbitrzy są wrogami nie tylko kibiców, lecz także piłkarzy, trenerów, klubowych działaczy, o mediach nawet nie wspominając.
Nie ma się zresztą czemu przesadnie dziwić, skoro co i rusz wyznacza się tam nowe standardy błazenady. Zdarzają się mecze „normalne”, w przypadku których można z łatwością stwierdzić, że sędzia przekręcił którąś z drużyn (jeden z najświeższych przykładów – derby Sewilli i odgwizdany spalony przy golu dla Betisu, który ostatecznie przegrał 0:1). Zdarzały się też jednak pomyłki, które jednych ratowały przed spadkiem, a innych pogrążały, jak w przypadku gola w ostatniej minucie Raúla Tamudo przeciwko Granadzie w sezonie 2011/12. Bywało też tak, że sędziowska ślepota mogła nawet przesądzić o mistrzowskim tytule, kiedy w przedostatniej kolejce sezonu 2006/07 w potyczce z Espanyolem uznano zdobytą ręką bramkę Messiego.
Undiano Mallenco dokonał jednak w sobotę na Mestalla czegoś niespotykanego. Wynalazł coś, czego cywilizowany świat dotąd nie widział. Nie, to nie był podręcznikowy przykład naprawiania błędu błędem czy wyraźnego skrzywdzenia jednego z zespołów, po którym w trakcie pomeczowych dyskusji można by wysnuć trzy czy cztery oklepane teorie na temat tego „co by było gdyby”. Na Mestalla zobaczyliśmy spotkanie, które po pierwszej połowie powinno zostać zakończone i rozegrane od nowa. Oczywiście z innym panem dmuchającym w gwizdek.
Choć Mallenco wyprawiał kryminał w obie strony, tym razem wszelkie gdybanie na temat tego, jak wyglądałby końcowy wynik przy poprawnym prowadzeniu zawodów jest kompletnie pozbawione sensu. Obie strony oczywiście przekrzykują się odnośnie tego, kto został skrzywdzony bardziej, jednak w tym przypadku uniknięcie któregokolwiek z kompromitujących błędów mogło się przyczynić do napisania alternatywnej historii tego starcia.
Jak to dokładnie wyglądało? Polećmy po kolei:
1) 19. minuta. Mario Suárez robi coś takiego…
… po czym wcale nie dostaje czerwonej kartki. Więcej – nie dostaje nawet żółtej.
2) W 22. minucie Messi strzela bramkę, choć znajdujący się na kilometrowym spalonym Luis Suárez stał na linii strzału, ewidentnie zasłaniał bramkarza i w ostatniej chwili uniknął zmiany toru lotu piłki. Zamiast nieuznanego trafienia – żółtko dla Diego Alvesa za protesty.
3) 32. minuta – Umtiti nie ma szans na dojście do piłki w polu karnym i wyraźnie niezainteresowany futbolówką powala Rodrigo. Jedenastka ewidentna, lecz rzecz jasna nieodgwizdana.
4) 40 minuta. Busquets dopuszcza się faulu taktycznego na Danim Parejo. Niemal identycznego, jak ten, za który wcześniej zobaczył żółtą kartkę. Gdyby Malleno był choć trochę konsekwentny, pomocnik Barcelony powienien był zostać albo wyrzucony z boiska, albo kończyć spotkanie czysty jak łza.
5) 70. minuta. Mario Suárez dostaje żółtą kartkę. Gdyby w pierwszej połowie za brutalne wejście w André Gomesa zobaczył chociaż żółtko, meczu i tak by nie dokończył.
Gdyby wyciągnąć z powyższej listy jedną sporną sytuację, potem drugą i trzecią, a następnie ambitnie zbawić się w wyciąganie losowych konfiguracji dwóch pomyłek, z łatwością da się zauważyć, że spotkanie to mogło się potoczyć nie na kilka, lecz kilkadziesiąt sposobów.
Choć aż tak olbrzymie wałki rzecz jasna nie zdarzają się w Hiszpanii co kolejkę, to jednak mając na uwadze ogólnie bardzo słaby poziom sędziowania, tego typu popisy bez cienia wątpliwości jedynie dalej będą cementować i tak posuniętą już do granic możliwości nienawiść względem arbitrów. Sam Undiano stanowi zresztą najlepszy symbol obecnej sytuacji hiszpańskich sędziów. Choć w przeszłości był już raz wysyłany na przymusowy odpoczynek, po odwieszeniu nie przeszkodziło mu to w utrzymywaniu się na najwyższym poziomie rozgrywkowym i pełnieniu roli rozjemcy w najważniejszych spotkania w lidze, po których zresztą również bardzo często znajdował się pod obstrzałem.
Jak mawiają Hiszpanie, do lodówki nie trafi jednak pewnie i tym razem. Władze związku będą wymyślały coraz bardziej absurdalne argumenty na obronę sędziów, kibice będą gwizdali coraz głośniej, piłkarze będą wywierać na arbitrach jeszcze większą presję i w jeszcze bardziej wymyślny sposób będą starali się robić ich w bambuko, a całe zjawisko osiągać będzie zataczać coraz szersze kręgi.
A sędziowie? Odbiorą należne wynagrodzenie, odizolują się na dzień czy dwa od medialnej burzy, a potem dalej w poczuciu bezkarności będą sobie gwizdać jak dusza zapragnie. Balonik pompowany do granic możliwości przy obecnym podejściu do sprawy władz ligi nie pęknie bowiem jeszcze przez długi czas. Z drugiej strony, gdyby rzeczywiście karać zawieszeniami za kompromitujące pomyłki, najprawdopodobniej wkrótce arbitrów trzeba by wyławiać z ulicy. Niewykluczone jednak, że końcowy efekt byłby mimo wszystko lepszy.
* * *
Szkoda, naprawdę szkoda patrzeć ostatnimi czasy na to, co dzieje się z Paco Alcácerem. Choć jeszcze przed chwilą uważano go za jednego z najbardziej perspektywicznych napastników w Hiszpanii (moim zdaniem zresztą najlepiej pasującym stylem gry do reprezentacji), dziś w Barcelonie pełni on rolę piątego koła u wozu, a w Walencji, gdzie zaczynał karierę, traktowany jest niczym największy wróg.
Przykro było patrzeć, jak kibice pod Mestalla w żołnierskich słowach wyganiali go z własnego domu, a przed meczem rzucili w niego paczką słonecznika. Tak samo przykro patrzy się zresztą na jego dotychczasowy bilans w Barcelonie – 205 spędzonych na boisku minut i zero goli – czy też na to, co robi, gdy już przychodzi mu zagrać więcej niż ogon.
Tak to jednak jest, jeśli w wieku 23 lat godzisz się zostać nowym Henrikiem Larssonem, choć przed tobą wszyscy mniej lub bardziej poważni napastnicy spławiali Barcelonę przy pierwszych umizgach. Trudno powiedzieć, czy Alcácer naiwnie wierzył w to, że wygryzie ze składu kogoś z trio MSN czy też po prostu doszedł do wniosku, że fajnie podopisywać sobie kolejne trofea na wzór rezerwowych bramkarzy. Tak czy inaczej, sam sobie taki los zgotował.
* * *
„Już jednego od ciebie obroniłem, pamiętasz?”, powiedział Diego Alves prosto w oczy Lionelowi Messiemu, gdy ten ustawiał sobie piłkę na jedenastym metrze w ostatniej sekundzie meczu. Choć brazylijski bramkarz ostatecznie wyczuł intencje Argentyńczyka, to jednak odbić strzału nie zdołał. A szkoda. W przeciwnym razie być może piłkarze Barcelony uniknęliby oparzeń trzeciego stopnia po wybuchu rzuconego z trybun koktajlu Mołotowa.
* * *
Las Palmas sprawia, że powoli przestaję płakać po spadku Rayo Vallecano. Tak fajnie, radośnie i bezkompleksowo grającego zespołu środka tabeli naprawdę trudno nie lubić. I choć wczoraj „Los Amarillos” przegrali z Villarrealem 1:2 po golu Cedrica Bakambu w doliczonym czasie, to jednak to, co zrobił Boateng do spółki z Taną… Mocny kandydat na gola roku. Należy też zauważyć, że była to już trzecia bramka Boatenga w Primera División. Tym samym ma on obecnie na koncie więcej trafień niż zdołał uzbierać przez dwa ostatnie sezony.
Janusz Banasiński