W Warszawie nerwowe oczekiwanie. Zamiast odwijania powtórek, jak Miro Radović kręci w polu karnym Realu Danilo, dziś w Warszawie, Madrycie i – co gorsza – Nyonie katuje się raz za razem te, na których grupa idiotów atakuje hiszpańskich policjantów na koniach w pobliżu Santiago Bernabeu. Według UEFA, raporty jej delegata nie zawierają opisu wydarzeń spod stadionu, jednak Hiszpanie nie mają zamiaru tego co się stało puścić Legii płazem.
I trudno im się dziwić. Dla mieszkańca Madrytu, kibica Realu przyzwyczajonego do nieco innych standardów, widok grupki bandytów napieprzających w policjanta to nie jest coś, co spotyka się każdego dnia w drodze do pracy. I choć przekaz hiszpańskich mediów momentami brzmiał groteskowo i przypominał ogłoszenie stanu wojennego lub wjazd wrogich wojsk do stolicy, to potem patrzy się na takie sceny jak ta:
… i ze wstydem przyznaje Hiszpanom rację. Tak, bezwzględny wróg najechał na Madryt. Wróg, któremu w dodatku słoma sypie się z butów, bo czy tych kilku karków okładających leżącego na chodniku policjanta zasłużyło, żeby włączać ich do zbioru o nazwie „cywilizowany świat”? Bardzo wątpliwe.
Delegowany przez UEFA na to spotkanie Alan McRae, jak wynika z komunikatu europejskiej federacji zamieszczonego przez sport.tvn24.pl, nie wpisał jednak do raportu niczego na temat tamtych wydarzeń. Teoretycznie przy Łazienkowskiej mogliby odetchnąć z ulgą, bowiem UEFA najwyraźniej robi unik, umywając ręce odnośnie zajść spod stadionu, tłumacząc się jeszcze, że „wszystkie incydenty mające miejsce poza granicami stadionów nie znajdują się w jurysdykcji UEFA”.
Dzisiejszy AS pisze jednak, że Real wniósł w tej sprawie swój własny protest, a Hiszpanie nie potrafią zrozumieć, jak to w ogóle możliwe, że po wydarzeniach z meczu przy Łazienkowskiej z Borussią Dortmund, kibicom Legii zezwolono na przyjazd do Madrytu. Już po meczu władze klubu spotkały się z McRae, by zgłosić własne uwagi. W tej kwestii swoje zdanie ma wkrótce wyrazić Komitet Dyscyplinarny.
Cokolwiek jednak zadecyduje, jedno jest pewne. Żadne 1:13 po trzech meczach, żadna kompromitacja 0:6 u siebie nie może się równać temu, jak do własnego gniazda nasrali kibole. I nawet nie chodzi o to, jak dotkliwe ostatecznie będą konsekwencje, chociaż pamiętajmy, że to, iż ktokolwiek w Nyonie puści akurat Legii coś płazem jest tak prawdopodobne jak to, że chleb spadnie posmarowanym do góry. Wydaje się też, że znacznie bardziej bolesne będzie jednak to, czego nie napisze w swojej decyzji UEFA, a co już zostało przesądzone, czyli straty wizerunkowe.
Liga Mistrzów miała dla Legii być bowiem marketingowym rajem i oknem wystawowym nie tylko dla piłkarzy, ale przede wszystkim dla produktu. Dla marki „Legia Warszawa”. Dziś, na półmetku fazy grupowej, ta marka utożsamiana jest wyłącznie ze strachem, zagrożeniem i brakiem kontroli. Sorry, ale nikt, żaden człowiek o zdrowych zmysłach myślący np. o inwestycji w sport na zasadzie sponsoringu nie zapłaci złamanego grosza za to, żeby być w jakikolwiek sposób kojarzonym akurat z tą drużyną, której ostatnio poświęcane są wyłącznie negatywne publikacje, i której wizerunek w Europie regularnie budują takie obrazki:
AS: This is Legia’s punishment from UEFA after fans used pepper spray on security agents at home against Borussia Dortmund. pic.twitter.com/CUYBG6B5KK
— OKTRANKING-JOB 32:9 (@oktranking) 29 września 2016
Paliza de seguidores del Legia de Varsovia a la Policía al lado del Bernabéu pic.twitter.com/fDhjCqsoEs — Pablo Arjona (@pabloarjona) 18 października 2016