Reklama

Piracki statek, który nie zatonął. Tragikomiczne perypetie bristolskich Piratów

redakcja

Autor:redakcja

06 października 2016, 17:09 • 22 min czytania 0 komentarzy

Bristol Rovers. Drużyna z ponad 130-letnią tradycją, której szczytem możliwości do tej pory było zajęcie szóstego miejsca na drugim szczeblu rozgrywkowym. Poznajcie niezwykłe, czasem dramatyczne, a czasem po prostu zabawne przygody angielskich Piratów.

Piracki statek, który nie zatonął. Tragikomiczne perypetie bristolskich Piratów

Początek maja to finisz większości piłkarskich rozgrywek w Wielkiej Brytanii i zarazem decydujący okres dla wielu wyspiarskich klubów. Niektóre z nich przeżywają dni chwały notując awans w krajowej hierarchii, inne opłakują dramat osuwając się w futbolowej piramidzie. Rzadko, bo rzadko, ale zdarzają się również takie sytuacje, gdy spadek drużyny z danego miasta, wywołuje radość u części jego mieszkańców. Takie niecodzienne zdarzenie miało właśnie miejsce 3 maja 2014 roku. Tego dnia na piłkarskiej mapie z pewnością nie było bardziej podzielonego miasta niż Bristol. Dlaczego? Odpowiedz jest prosta. W mieście znajdują się dwa kluby: bardziej znane i grające na wyższym poziomie Bristol City i ich mniejszy brat – a zarazem wróg – Bristol Rovers. Popularni „Piraci” od początku swojego istnienia (1883 rok) błąkają się po niższych ligach, choć nigdy nie zaznali spadku z Football League, a ich przygoda na profesjonalnym poziomie trwała aż do wyżej wspomnianego, feralnego dnia, który bezsprzecznie można uznać za najgorszy dzień w historii klubu. Wtedy właśnie zakończyła się 94-letnia przygoda na zawodowych boiskach.

Na samo wspomnienie tego przykrego wydarzenia każdy Pirat z krwi i kości uroni łzę, ślina stanie mu w gardle, a z czoła poleci zimny pot. Taki Hamburger SV nigdy nie spadł z Bundesligi, mimo dwóch dramatycznych potyczek w barażach. Mało tego, na kilka minut przed końcem decydującego starcia z Karlsruhe, pracownik obsługujący słynny zegar na Volksparkstadion był już gotowy do wciśnięcia guziku z napisem „stop”. A jednak psim swędem, dwa lata z rzędu udało się uniknąć katastrofy. Mając w głowie właśnie takie futbolowe historie, spadek z Football League tym bardziej wydawał się nierealny… A jednak to się stało!

Wówczas jeszcze nikt się nie spodziewał, że w ciągu kilkunastu miesięcy dojdzie do swego rodzaju katharsis, które zaowocuje sukcesami w postaci podwójnego awansu, a piłkarzy, których kibice wtedy wywlekliby za szmaty i wywieźli na taczkach, będą nosić na rękach. Piracki okręt mało tego, że nie zatonął – wypłynął na głębsze wody rozprawiając się raz za razem z coraz to większymi osiłkami.

Feralny sezon 2013/14 nie był jednak przypadkowym załamaniem formy, gdyż Rovers od kilku lat z pewnymi trudnościami utrzymywała się na poziomie League Two. Menedżerem „The Gas” był wówczas John Ward, który w grudniu 2012 roku przejął pogrążoną w kryzysie ekipę i wyciągnął ją na bezpieczne miejsce w środku tabeli – w kolejnym sezonie czyniąc dokładnie to samo. 65-letni dziś szkoleniowiec doskonale znał specyfikę tego miejsca, gdyż na przełomie lat 1993-1996 po raz pierwszy zarządzał zespołem z Memorial Stadium.

Reklama

Na pierwsze zwycięstwo kibice i działacze musieli poczekać aż do czwartej kolejki i domowego zwycięstwa z York City. W myśl zasady „jak już wygrywać, to wygrywać”, tydzień później ze spuszczonymi głowami Memorial Stadium opuszczała ekipa Northampton. Jednak wygrana nad popularnymi „Szewcami” musiała wystarczyć Piratom… aż na dwa miesiące, bo tyle właśnie trwała ich niemoc. Dziewięć spotkań bez kompletu punktów z pewnością dało wszystkim do myślenia, a w głowach klubowych włodarzy w coraz szybszym tempie zaczęła migać czerwona lampka. Być może, dosłownie na chwile zmieniła kolor na zielony, gdy po 9 kolejkach, w których zebrali tylko 4 punkty, nadeszło długo wyczekiwane i upragnione zwycięstwo. Pokonanie na wyjeździe Oxford nie okazało się jednak promykiem nadziei czy światełkiem w mrocznym tunelu. Był to tylko i wyłącznie jednorazowy wybryk, co swoją formą w kolejnych spotkaniach potwierdzili sami zawodnicy. Za przełom, który mógł wlać nadzieje w serca sympatyków „Piratów”, można uznać ostatni dzień listopada. Właśnie w tym dniu, od zwycięstwa nad Wimbledonem, gracze Rovers nareszcie zaczęli w miarę regularnie punktować. Tym razem wszechobecne wcześniej porażki przeplatając kolejnymi zwycięstwami i remisami. Zdecydowana zwyżka forma pozwoliła wówczas Bristol na wydostanie się ze strefy spadkowej, a pożar wydawał. się w miarę zażegnany. Dlatego mało kto się spodziewał tego, co wydarzyło się w marcu 2014 roku. Po odprawieniu z kwitkiem Plymouth, na Memorial Stadium ponownie powróciły stare demony, które napastnikom na nowo przewiązały oczy czarną chustką, a z obrony zrobiły szwajcarski ser. Po czterech kolejkach, w których uzbierali ledwie jeden punkcik, piracki statek zaczął przeciekać. Menedżer John Ward nie zachował się jak prawdziwy dowódca okrętu i 28 marca zdecydował się opuścić stery statku – a przynajmniej zejść pod jego pokład i z krzesełka dla trenerów, przeniósł się na dyrektorskie. Czy to świadectwo braku chęci wzięcia na siebie odpowiedzialności, zwyczajnego tchórzostwa? Chyba tak, gdyż po degradacji do piątej ligi został zwolniony z tej funkcji zaledwie po 41 dniach.

Bez swojego dowódcy, drużyna stacjonowała jeszcze na w miarę bezpiecznej pozycji, mając trzy punkty przewagi i jeden mecz rozegrany mniej. Szefowie powierzyli misję ratowania klubu zaledwie 36-letniemu Darrelowi Clarke’owi. Nie, nie był to żaden Julian Nagelsmann czy Josep Guardiola, którzy znali klub od podszewki i uczyli się trenerskiego rzemiosła w niższych kategoriach wiekowych. Urodzony w Mansfield menedżer do tej pory odwiedzał Bristol co najwyżej podczas kariery zawodniczej i to jako piłkarz drużyny gości. Mimo niedużego doświadczenia miał już jednak na koncie kilka sukcesów. W wieku, w którym niektórzy zawodnicy biegają jeszcze po boisku, a inni zastanawiają się dopiero co będą robić po zawieszeniu butów na kołku, on świętował już dwukrotny awans z prowincjonalnym Salisbury City. Tam odniósł również spore osiągnięcia w rozgrywkach FA Cup.

Screen Shot 10-06-16 at 05.06 PM

W latach 2010-13 Clarke najpierw powrócił ze spadkowiczem Salisbury City do szóstej ligi, a w trzecim sezonie awansował po barażach do Conference.

Darrell objął drużynę zaledwie dzień przed domowym starciem z Morecambe. Pewnie zastanawiacie się, czy tym razem efekt nowej miotły zadziałał? Tak, zadziałał, choć na jej efekty trzeba było czekać aż do 94 minuty i bramki Kaida Mohameda. Gol wypożyczonego z Port Vale piłkarza wydawał się być na wagę złota, gdyż na sześć kolejek przed zakończeniem sezonu, Piraci mieli sześciopunktowy bufor bezpieczeństwa i jedno spotkanie w zapasie. Ta niezwykle wówczas ważna wygrana okazała się jednak tylko chwilowym powiewem świeżego powietrza, a klub tak szybko jak trafił do nieba, tak równie szybko zjechał do piekła. Gdy pod koniec kwietnia po porażce u siebie z Rochdale zdobyli tylko punkt na piętnaście możliwych, znaleźli się tuż nad przepaścią, wyprzedzając przedostatni zespół zaledwie lepszym bilansem bramkowym. Czasu na reakcje było niewiele – do końca rozgrywek pozostały ledwie dwie kolejki. Dwa spotkania. Sześć punktów, które miały zadecydować o całym sezonie. O tym w jak tych dwudziestu kilku zawodników będą w przyszłości postrzegać kibice.

Rywale? Mające tyle samo punktów Wycombe Wanderers i grające już o pietruszkę Mansfield Town. Pierwsze batalia odbyła się na Adams Park przeciwko ekipie Wycombe. Był to mecz z gatunku tych o „sześć punktów”, starcie po którym na placu boju pozostanie jeden żywy i jeden martwy– żadnych rannych. Bój na śmierć i życie.

Reklama

Będący zdecydowanie pod formą Piraci, nieoczekiwanie objęli prowadzenie już po 11 minutach gry. Ich radość trwała jednak bardzo krótko, ponieważ gospodarze odpowiedzieli zaledwie dziewięć minut później. Ostateczny cios – prosto w serce – zadali jednak goście, którzy zdobywając gola na 2:1 nie oddali już przewagi do końca meczu. Po takim tryumfie, wydawało się, że nic złego nie może się już stać i powoli można mrozić szampany. Mając przed ostatnią kolejką trzy punkty więcej i mecz na własnym boisku, nie można było tego spartaczyć, a po ostatnim gwizdku sezonu zamiast morza łez, dać swoim kibicom chwile ulgi.

Screen Shot 10-06-16 at 05.08 PM

Tak wyglądała tabela League Two przed ostatnią 46. kolejką

Główny rywal Wycombe znalazł się pod kreską, a na finałowe starcie udał się w podróż do zdegradowanego już Torquay. Szanse na niepowodzenie misji po tytułem „Uratować Bristol Rovers” wyglądały na iluzorycznie. Spadek dwóch ostatnich zespołów wydawał się już tak pewny, że bukmacherzy mogliby zakończyć przyjmowanie zakładów. Nic bardziej mylnego…

3 maja 2014 roku, godzina 15:00, skąpane w słońcu Memorial Stadium. Tymczasem, niczego niespodziewającym się sympatykom „Piratów” przyjdzie w tak piękny dzień, zamiast bawić się przy piwku, sięgnąć do kieliszka opłakując piłkarski dramat.

Piłkarze zamiast wyjść jak po swoje, rozegrać mądrze taktycznie całe spotkanie, chyba poczuli się zbyt pewnie albo po prostu nie wytrzymali presji. A ta dodatkowo przybrała na sile w 36 minucie, gdy goście niespodziewanie objęli prowadzenie. W tym momencie, widmo zakończenia 94-letniej przygody na profesjonalnych boiskach zaczęło coraz mocniej zaglądać w oczy piłkarzom i kibicom. Każda upływająca minuta zwiększała tętno i bicie serc. Twarze kibiców stawały się coraz bledsze, a piłkarzom jeszcze mocniej plątały się nogi. Ogromne chęci, zdominowanie rywala i zdecydowana przewaga nie wystarczyły na zdobycie najcenniejszego gola sezonu. Gola, którym strzelec szczyciłby się do końca życia, a kibice mimo fatalnego sezonu, na zawsze zapamiętaliby jego nazwisko tylko i wyłącznie z perspektywy tego trafienia.

Wraz z ostatnim gwizdkiem sędziego, stadion pogrążył się w żałobie. Część kibiców płakała nie dowierzając w to, co się stało, a inni pod wpływem gniewu wkroczyli na murawę, próbując przedostać się do klubowych budynków. Sytuacja była tak nieprzyjemna, że interweniować musiała policja i służby porządkowe.

Screen Shot 10-06-16 at 05.08 PM 001

Po degradacji stało się jasne, że w zespole dojdzie do ogromnej przebudowy. Zawodnicy po przejściu na półprofesjonalny poziom otrzymali propozycje obcięcia swoich wynagrodzeń. Mimo, że rozgrywki Conference są transmitowane przez stację BT Sport, to różnica dochodów pomiędzy paradoksalnie mniej „telewizyjną” League Two, jest ogromna. Mniejsze apanaże oczywiście odstraszyły wielu graczy, którzy zdecydowali się poszukać swojego szczęścia gdzie indziej. Z klubu odeszło – uwaga – aż 19 zawodników, w tym największa gwiazda drużyny John-Joe O’Toole, który mimo, że był pomocnikiem, zdobył aż 15 goli. Koniec końców, na Memorial Stadium pozostali tylko wychowankowie i kilku zawodników, którzy niejako postanowili odkupić swoje winy. Choć klub występował zaledwie na piątym poziomie rozgrywkowym, w swojej kadrze miał dwóch reprezentantów Walii U-21, kilku kadrowiczów Anglii C (drużyna stworzona z zawodników spoza Football League) i reprezentanta Gibraltaru Jake’a Goslinga, którego możecie kojarzyć z eliminacji do EURO 2016. Tak, to on strzelił nam honorową bramkę na Stadionie Narodowym.

Darrell Clarke, mając do dyspozycji ograniczony budżet i znając rynek niższych klas rozgrywkowych, postanowił sprowadzić trójkę swoich byłych podopiecznych z Salisbury City. Jednym z nich był pomocnik Stuart Sinclair, który do tej pory stanowi o sile swojej drużyny. Filigranowego pomocnika można porównać do N’Golo Kante – jest niezwykle ruchliwy, dynamiczny, walczy o każdą piłkę i notuje mnóstwo przechwytów. Oprócz cech typowo defensywnego gracza środka pola, charakteryzuje go również iście piracki wygląd, którym tym bardziej zaskarbił serca kibiców. Z miejsca stal się ulubieńcem tamtejszej publiczności:

„Nie ma mnie w social mediach, ale mam stare konto-stronę na Facebooku, z którego częściej korzysta moja mama niż ja. Ona gra tam w gry i inne rzeczy. Kiedy po raz pierwszy przybyłem do Rovers, ludzie zaczęli wysyłać mi zaproszenia. Moja mama wszystkie akceptowała. Później powiedziała mi, ze otrzymałem mnóstwo wiadomości i zacząłem odpisywać. To spotęgowało więź.” – wyjawia Sinclair.

„Po prostu rozmawiasz, a potem ludzie wysyłają Ci pytanie: ‘Moja córka ma urodziny. Wpadłbyś?’. Oczywiście, że nie mogę iść na każdą imprezę, ale np. w przypadku chorych dzieci podejmuje większe wysiłki.”

„Nie śledzę jednak ile godzin spędziłem na odpowiadaniu ludziom, ponieważ nie uważam tego za pracę. To raczej moja mama informuje mnie o nowych wiadomościach i jeśli mam chwilę czasu to staram się odezwać – na przykład, gdy mam 10 minut luzu na siłowni.”

Screen Shot 10-06-16 at 05.09 PM

Pod wizerunkiem prawdziwego „Pirata” kryje się również dobre serce. W marcu 2016 roku poprzez niezwykłe zaangażowanie w częste wizyty w szpitalu dziecięcym w Bristolu, otrzymał nagrodę „Unsung Hero”.

Najcenniejszym i najwartościowszym nabytkiem okazał się jednak napastnik Matt Taylor, znany bardziej pod pseudonimem „Matty”. 26-letni zawodnik błąkał się dotychczas po nikomu nieznanych klubach, ale na peryferiach brytyjskiego futbolu był jednak solidnym strzelcem, czyli doskonale pasował do koncepcji budowy drużyny, która zakładała sprowadzenie głodnych wyzwań zawodników, którzy wyróżniali się na piątym i szóstym poziomie rozgrywkowym. Ci z kolei, mieli być dokooptowani do niedużej grupki, która postanowiła zostać i nowo przybyłych doświadczonych, starych wyjadaczy. Początkowo niewiele wskazywało na to, że Taylor przez lata będzie największą gwiazdą Piratów, a media na Wyspach zaczną porównywać go do Jamie’go Vardy’ego. Jego historia jest jednak nieodłącznym elementem postępów jakie czynił klub, dlatego z każdym wątkiem tego tekstu, jego status będzie się coraz mocniej uwydatniał…

Po słabych wynikach w okresie przygotowawczym i z szesnastoma nowymi piłkarzami, drużyna dowodzona przez Darrella Clarke’a rozpoczęła sezon w nowej, dotychczas nieznanej kibicom rzeczywistości. Kampanie rozpoczęli 9 sierpnia od starcia z silnym na tym poziomie Grimsby Town. Mimo jeszcze niezagojonych ran po spadku, na Memorial Stadium przyszło ponad 7,000 fanów. Największy klub w stawce – bo tak ich nazywano – przyciągnął również kamery BT Sport, które na żywo transmitowały pierwszy mecz sezonu ”Piratów” poza Football League. Sezonu, który planowo miał być tylko przejściowy. Ale o tym jak trudno jest się wydostać z Conference, niech świadczy fakt, że na 24 zespoły tylko jeden awansuje bezpośrednio! Drużyny z miejsc 2-5 rywalizują w fazie play-off, która kończy się decydującym finałowym pojedynkiem. „Nowe otwarcie” rozpoczęło się od falstartu, gdyż po średnim występie piłkarze Rovers bezbramkowo zremisowali. Jednak wtedy nie wiedzieli, że najważniejsze spotkanie z „Marynarzami” odbędzie się niecały rok później…

Zanim do niego doszło, kibice i piłkarze przekonali się, że Conference to specyficzne rozgrywki i zanim wybadali teren, po pierwszych trzech kolejkach mieli tylko jedno oczko. Lokomotywa pod nazwą Bristol Rovers wróciła na właściwe tory już we wrześniu, gdy wygrali pięć kolejnych spotkań i awansowali do ścisłej czołówki tabeli. Ta seria to jednak nic w porównaniu do tej, która nadeszła po porażce z Forest Green Rovers. Nawet najwierniejsi kibice nie spodziewali się wówczas, że po tym meczu ,w okresie od 1 listopada przez pełne cztery miesiące, ich drużyna będzie niepokonana przez 20 następnych spotkań. Co więcej, do końca sezonu odniosą tylko jedną porażkę z Eastleigh, a ich bilans będzie prezentował się następująco. 31 spotkań: 20 zwycięstw, 10 remisów i 1 porażka! Kosmiczne wyniki, które raz na zawsze potwierdziły słuszność decyzji o pozostawieniu młodego menedżera na swoim stanowisku.

Wśród tak dobrych wyników, znalazł się pechowy remis, który skomplikował plany. W przedostatniej kolejce „Piratom” zabrakło zaledwie kilku minut, by do decydującego spotkania przystępować w roli lidera rozgrywek. Ich główny rywal, Barnet, które przez pół sezonu prowadził Edgar Davids, stracił punkty – a to otworzyło drogę dla Bristol. Mimo prowadzenia na wyjedzie z Dover, „Piraci” dali sobie jednak wyrwać zwycięstwo w 88 minucie i było już jasne, że przyjdzie im się bić w barażach. Przed fazą play-off urządzili sobie jeszcze trening strzelecki przeciwko Alfreton (7:0) i byli gotowi na pierwsza rundę bitwy, pod tytułem: „Przegrywający odpada”. Ich rywalem była drużyna Forest Green Rovers, która co roku jest jednym z pretendentów do awansu. Zawodnicy Rovers nie przejęli się tym faktem, pewnie i szybko kończąc marzenia FGR o awansie do czwartej ligi. Po dwóch wygranych mogli już spokojnie myśleć o finałowej potyczce z…. Grimsby Town, od których rozpoczęli swoją przygodę w Conference.


Tu bramka i niezwykle oryginalna cieszynka Matty Taylora w półfinale play-off, która odbiła się echem także w Polsce.

W końcu nadszedł sądny dzień.Wraz z ostatnim gwizdkiem sędziego, dla pokonanych, trud całego sezonu, 48 morderczych kolejek, zakończy się bezlitosnym powrotem na piątoligowe boiska. Ten mecz stanie się wykładnikiem całej kampanii. Miejsce samego spotkania również jest podniosłe i szczególne dla każdego angielskiego fana futbolu. Wembley. To niesamowite, że piłkarze grający na co dzień na peryferiach futbolu będą biegać po jednym z najsłynniejszych stadionów świata. Wyobrażacie sobie taki przypadek w Polsce? Na Stadionie Narodowym, z całą otoczką, w niedzielne po południe, przy asyście telewizji – o awans do czwartej ligi gra dajmy na to Huragan Wolomin z Victorią Ostrzeszów? Na Wembley przyszło tego dnia 47,000 kibiców.

W spotkanie znacznie lepiej weszli gracze Grimsby, którzy jakby pewniejsi siebie otworzyli rezultat już w drugiej minucie. Po kilkudziesięciu sekundach cały początkowy plan Darrella Clarke’a wziął w łeb, a zaraz po rozpoczęciu bitwy trzeba było już opatrywać pierwszych rannych i odrabiać straty. Ostatecznie udało się tego dokonać w 30 minucie, gdy wychowanek Rovers i napastnik reprezentacji Walii U-21 Ellis Harrison najlepiej odnalazł się w zamieszaniu po rzucie rożnym. Doszło do dogrywki, w której wyszły trudy meczu i wszyscy wyczekiwali już tylko na rzuty karne. Cały sezon miało zdefiniować tych kilka kopnięć z 11 metrów – prawdziwa loteria. Piłkarze obu drużyn bardzo pewnie wykonywali pierwszych pięć jedenastek, aż do momentu gdy do piłki podszedł zawodnik „Marynarzy” Jon-Paul Pitman, który w stylu Davida Beckhama – ale bez poślizgu – przeniósł piłkę nad poprzeczką. Ten chwilowy brak precyzji miał się okazać kluczem dla rozstrzygnięcia awansu. Do ostatniego karnego w drużynie „Piratów” podszedł Lee Mansell, który przed meczem był rozpisany… jako czwarty wykonawca, ale strzelec gola Harrison zszedł wcześniej z boiska z powodu skurczów. To jednak nie przeszkodziło doświadczonemu pomocnikowi w skutecznej egzekucji. Pewnym strzałem wprawił w euforię swoich kolegów z drużyny i kibiców. Jednym uderzeniem sprawił wszystkim bilet do domu – do Football League.

Przy wykonywaniu jedenastki przede wszystkim nie chciałem przenieść piłki nad poprzeczką, czy uderzyć obok słupka – jeśli trafisz w bramkę, otrzymujesz dobrą szansą na pokonanie bramkarza. Szczerze mówiąc, byłem pewny siebie, gdy chwyciłem piłkę. Wierzę w swoje umiejętności.” – tak Lee Mansell skomentował rzut karny na wagę awansu.

Banicja Bristol Rovers na półprofesjonalnym poziomie potrwała tylko rok. Rzecz jasna kibice świętowali sukces na ulicach i bawili się do samego rana, jednak znacznie ciekawsze rzeczy działy się wśród samej drużyny, a prym w wyrażaniu radości wiodły dwa jej najważniejsze ogniwa. Co tu dużo mówić, najlepiej zobaczyć.

Screen Shot 10-06-16 at 05.10 PM

Tak tuż po spotkaniu „bawił się” najlepszy strzelec Bristol Rovers – Matty Taylor. Co ciekawe, zdjęcie to na Instagrama wrzucił… jego kolega z drużyny Jermaine Easter

A tak z kolei „integruje się” z kibicami w jednym z pubów menedżer Darrell Clarke

Co tu dużo mówić, zawodników i sztab szkoleniowy poniósł melanż, najzwyczajniej w świecie poszli w przysłowiowe tango. Ale nie ma co się dziwić, dokonali rzeczy, której nie udało się żadnej drużynie od kilkunastu lat – wrócili do League Two po zaledwie rocznym pobycie.

Jak każda impreza, również feta z okazji awansu musiała w końcu dobiec końca, ponieważ zespół trzeba przygotować na kolejne wyzwanie – bezpieczny pobyt na czwartoligowych boiskach i zapobiec błędom z przeszłości. Jednak tego, co stało się dwanaście miesięcy później, nie spodziewali się nawet najstarsi górale…

Po udanej poprzedniej kampanii, priorytetem dla władz klubu było utrzymanie trzonu drużyny i niezwykle utalentowanego młodego menedżera, który potrafił zbudować prawdziwą drużynę w najczarniejszym okresie w historii klubu. Nowe kontrakty podpisali Stuart Sinclair i Chris Lines – ikona klubu, „Pirat” z krwi i kości, który wrócił pod koniec ubiegłego sezonu, by pomóc w awansie swojemu klubowi. Nową umowę otrzymał również w końcu architekt całego sukcesu Darrell Clarke, który był w trakcie wzmacniania dodatkowymi elementami, silnie osadzonej już konstrukcji. Do klubu na zasadzie wolnego transferu trafił między innymi doświadczony pomocnik, były reprezentant Irlandii – Liam Lawrence, którego możecie kojarzyć z wieloletnich występów na poziomie Premier League.

Nieoczekiwanie po czterech kolejkach, piłkarze Rovers znaleźli się tuż za podium, ale radość trwała tylko chwilę. Od tego momentu gra „Piratów” posypała się jak domek z kart i po kolejnych sześciu spotkaniach bez zwycięstwa, wydawało się, że wszystko wróciło do normy i pozostanie już tylko walka o utrzymanie. Gra w kratkę na przełomie października i listopada spowodowała jednak, że drużyna rozpoczęła marsz w górę tabeli i znalazła się w samym środku stawki, z trzynastopunktową stratą do miejsca dającego bezpośredni awans. W klubie panowało powszechne zadowolenie, gdyż nikt nie zawracał sobie głowy kolejną promocją, a dwunasta lokata beniaminka była uważana za szczyt możliwości. Jakby na przekór takim właśnie opiniom, w grudniu złapali niesamowitą formę zdobywając 16 punktów na 18 możliwych i niczym z katapulty, wskoczyli do strefy play-off. Co więcej, do zajmującego trzecią pozycje Oxford United zbliżyli się na dystans zaledwie pięciu oczek.

Gdy wydawało się, że gracze Bristol w końcu złapali byka za rogi i na poważnie włączą się do walki o awans… nadszedł dwumiesięczny kryzys, który wyrzucił ich daleko poza czołówkę. Przełamanie nadeszło 1 marca, gdy na Memorial Stadium rozgromili ekipę Hartlepool United. Ta wygrana wprawiła zawodników Rovers w swego rodzaju trans. Zaczęli grać, jakby przed chwilą spożyli magiczny napój Panoramiksa – lejąc każdego, kto stanie im na drodze i do końca sezonu w 14 kolejkach przegrali tylko raz (!). Nagły przypływ formy dziwnym trafem zgrał się z przejęciem klubu przez nowych właścicieli, rodzinę Al-Qadi z Jordanii. Prezesem klubu został Wael Al-Qadi, który wiedział jak podejść do tematu i z miejsca stal się ulubieńcem fanów. Sympatia ta jest jednak jak najbardziej zrozumiała. Nowy nabywca od razu zintegrował się z miejscową ludnością – nie jest typem gościa, którego widać tylko w loży VIP. Podczas corocznego charytatywnego spotkania pomiędzy kibicami Bristol City i Bristol Rovers, Wael pojawił na boisku się w koszulce „Piratów”. Jordańczyk aktywnie zaangażował się również w budowę nowego stadionu UWE Stadium, załatwiając już pozwolenie na budowę i zapewniając odpowiednie fundusze. Obiekt ma pomieścić 21,700 widzów, czyli prawie dwukrotnie więcej niż obecny stadion.

Screen Shot 10-06-16 at 05.12 PM

Wracając na boisko, będący na fali Piraci przed ostatnim meczem sezonu mieli realne szanse na bezpośredni awans. Choć swojego losu nie mieli we własnych rękach…

Jak widać ścisk w czołówce był ogromny, a wariantów na jego rozwiązanie było mnóstwo. W przypadku Bristol Rovers podstawową sprawą była wygrana na własnym obiekcie ze zdegradowanym już Dag&Red. Ponadto musieli liczyć na stratę punktów Oxford United, które mierzyło się ze średniakiem z Wycombe, albo wpadkę na własnym obiekcie piłkarzy Accringron Stanley, którym pozostało tylko „klepnąć” pewne już utrzymania Stevanage. Tego dnia, ta rywalizacja stała się najważniejszym wydarzeniem piłkarskiej Anglii i zdecydowanie nie zawiodła…

Angielska Federacja bardzo poważnie potraktowała aspirujących do awansu „Piratów” i na decydujące starcie oddelegowała czołowego arbitra Football League – Stuarta Attwella, który w tym roku powrócił na boiska ekstraklasy. Na Memorial Stadium zjawiło się ponad 11,000 fanów, którzy tym samym pobili rekord frekwencji tego sezonu na własnym obiekcie. Cala zabawa na stadionach w Bristol, Oxfordzie i Accrington rozpoczęła się dokładnie o 15:00 miejscowego czasu, a po jej zakończeniu było pewne, że jedna z tych drużyn pozostanie w League Two.

Ofensywnie usposobieni „Piraci” rozpoczęli spotkanie fatalnie. Będący już pogodzeni ze spadkiem goście objęli prowadzenie już w 12 minucie. Rozśpiewany do tej pory stadion, nagle zamilkł. Kibicie jakby nie dowierzali, że tak fantastycznie do tej pory grająca ich drużyna, traci gola z najsłabszym zespołem w stawce. Na tę chwile, „Piraci” byli za burtą. Konsternacja i niepokój na trybunach trwała jednak tylko trzy minuty i po bramce Billy’ego Bodina, gra zaczęła się od zera, a kibice na nowo uwierzyli w sukces. Dalsze huraganowe ataki do przerwy nie przyniosły jednak spodziewanego skutku i rywalizacja miała rozstrzygnąć się dopiero w drugich 45 minutach. Tymczasem, gdy piłkarze Bristol Rovers i Oxford United schodzili do szatni przy wynikach remisowych, w Accrington tuż przed przerwą doszło do niezrozumiałej i kuriozalnej sytuacji. W doliczonym czasie pierwszej polowy, akcję na połowie Stevanage przeprowadzali gracze gospodarzy. Po wrzutce w pole karne, piłkę na piątym metrze przejął jeden z zawodników Stanley, który złożył się do strzału i….

No właśnie. Sędzia oznajmił koniec pierwszej części rywalizacji, a piłka ułamek sekundy później wpadła do siatki. Pewnie zastanawiacie się jak brzmi nazwisko tego jegomościa? Nie, to nie Howard Webb. Gość nazywa się Simon Hooper. Co wtedy sobie pomyślał? Dlaczego zagwizdał w takim momencie? Trudno stwierdzić. Gdyby taka sytuacja miała miejsce na boiskach Ekstraklasy, sprawa momentalnie przybrałaby dużej rangi i nie zabrakłoby głosów o powrocie ustawianych meczów. O sprawie pisałyby wszystkie sportowe gazety, a dziennikarze przez cały tydzień mieliby niezłą pożywkę. A w Anglii? Sprawa rozeszła się raczej w ciszy, być może dlatego, że rzecz działa się na czwartoligowych boiskach, a nie potężnej Premier League. Jedno jest pewne. Pan Hooper w tym małym miasteczku na południowym wschodzie kraju w jednej chwili stał się persona non grata. Tę decyzję chyba śmiało można uznać za ostateczny dowód na to, że po kilku chudych latach, kolejny awans Bristol Rovers jest zapisany gdzieś na górze i choćby mieli grać z połamanymi nogami, to osiągną swój cel.

Mimo wszystko wyszli na drugą połowę i z pełnym animuszem ruszyli na bramkę „The Daggers”, co rusz stwarzając sobie sytuacje podbramkowe. Gdy raz za razem kolejny z ofensywnych graczy „Piratów” marnował następną sytuację, na południu Anglii zawodnicy Oxford szybko strzelili dwie bramki i tylko totalny kataklizm mógł pozbawić ich promocji. Na dwadzieścia minut przed końcem, w grze o trzecią lokatę pozostały tylko dwie ekipy: Bristol Rovers i Accrington Stanley. Gdy w 90 minucie najlepszy strzelec ligi Matty Taylor posłał piłkę obok słupka, wydawało się, że gospodarze są jednak skazani na baraże. Na szczęście, w 92 minucie Taylor wykazał się lepszą precyzją i piłka po jego strzale… trafiła w słupek, a następnie spadła pod nogi lewego obrońcy Lee Browna. Ten zwyczajnym dostawieniem stopy popchnął Piratów do League One, a kibiców doprowadził do euforii.


Po fecie na stadionie, kibice ruszyli świętować sukces w pobliskich pubach, a na czele marszu ulicami miasta stanął sam właściciel klubu Wael Al.-Qadi.

W podziękowaniu piłkarzom za drugi awans z rzędu, jordański milioner poza zapisanymi w kontraktach bonusami… chciał sprezentować zawodnikom 100,000 funtów i zasponsorować wycieczkę do Las Vegas! Ostatecznie, Football League zakazała mu takich praktyk, przypominając o zasadach wypłaty dodatkowych premii. Dobre chęci właściciela zostały udaremnione, a klub dodatkowo został poinformowany, że jakiekolwiek pieniądze otrzymane poza bonusami promocyjnymi zawartymi w pisemnych umowach mogą być interpretowane jako przejaw nielegalnych płatności i mogą mieć wpływ na zasady finansowego fair-play. Koniec końców, kilkanaście dni później zawodnicy udali się do USA. Oficjalnie za własne pieniądze, ale jak było naprawdę, nie wiadomo.

Gdy puszki po piwie zostały uprzątnięte z dzielnic Bristolu, a kibice na dobre wytrzeźwieli i znaleźli swoje mieszkania, menedżer Darrell Clarke wraz z prezesem zastanawiali się, jak nie zmarnotrawić tak niespodziewanego powrotu do League One. Jeszcze 12 miesięcy temu ich drużyna zaglądała do takich miasteczek jak Altrincham czy Telford, a teraz przyjdzie im stawić czoła takim markom jak Sheffield United, Bolton czy Charlton Athletic. Co więcej, jeszcze dwa lata temu czterech zawodników nigdy wcześniej nie wyściubiło nosa poza rozgrywki Conference. Niezależnie od statusu w zespole i długości kontraktu zdecydowano, że każdy z piłkarzy otrzyma propozycje nowej umowy. Z takiej oferty nie skorzystał tylko obrońca Tom Parkes, który zakotwiczył w czwartoligowym Leyton Orient.

Świetne wyniki przykuły też uwagę bogatszych drużyn, które zainteresowały się tą niezwykłą grupą ludzi. Zdecydowanie najbardziej rozchwytywanym piłkarzem został Matty Taylor, który ze swoimi 27 golami został najskuteczniejszym strzelcem we wszystkich czterech profesjonalnych ligach w Anglii. Jego usługami wyraziło zainteresowanie kilkanaście klubów, w tym Celtic Glasgow czy Hull City, a on sam przez długi czas ćwiczył indywidualnie z personalnym trenerem. Koniec końców, zdecydował się zostać na Memorial Stadium, czego z pewnością nie żałuje. Podobnie postąpił menedżer Darrell Clarke, który mimo oficjalnej oferty z Leeds United, zdecydował się podpisać nową trzyletnią umowę.

Rozgrywki League One stoją rzecz jasna na znacznie wyższym poziomie, a w stawce znajduje się mnóstwo uznanych ekip, które każdego roku marzą o powrocie do Championship. W kadrach zespołów nie widnieją przypadkowi gracze, a często piłkarze, którzy łyknęli gry na zapleczu ekstraklasy czy w samej Premier League. Niektórzy są nawet reprezentantami swoich krajów.

Jak w takiej rzeczywistości odnajduje się wesoła banda „Piratów”, która pamięta jeszcze czasy Conference? Sytuacja wygląda bardzo podobnie do tej sprzed roku i sprzed dwóch lat. Zapłacone frycowe w pierwszym spotkaniu, które procentuje z każdym kolejnym meczem. Aktualnie, będąc mimo wszystko beniaminkiem, w ostatnich ośmiu kolejkach zanotowali tylko jedną porażkę z Sheffield United, a po serii 11 spotkań, z dorobkiem 16 punktów zajmują miejsce tuż za strefą play-off. tak jak w poprzednich latach, wyczekując swojej szansy z drugiego szeregu. W międzyczasie w ramach rozgrywek FA Cup, Rovers udało się odprawić z kwitkiem faworyzowane Cardiff City, a w kolejnej rundzie minimalnie ulec na Stamford Bridge ekipie Chelsea (3:2).

Czy dojdzie do powtórki z rozrywki i piłkarzom Bristol Rovers uda się dokonać niemożliwego – wywalczyć trzeci kolejny awans? Tego nie wie nikt, ale jedno jest pewne. Wtedy przeczytamy o nich w każdym piłkarskim serwisie, a wy mając ten tekst w pamięci, zamruczycie pod nosem: „A jednak tego dokonali…”.

Artur Kliński

Najnowsze

Anglia

Anglia

Guardiola ze stanowczą deklaracją: Zostanę tutaj, nawet jeśli nas zdegradują

Arek Dobruchowski
7
Guardiola ze stanowczą deklaracją: Zostanę tutaj, nawet jeśli nas zdegradują
Anglia

Nowy trener Manchesteru United: Wierzę, że jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu

Arek Dobruchowski
0
Nowy trener Manchesteru United: Wierzę, że jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu
Anglia

Świetna wiadomość dla fanów Manchesteru City. Guardiola przedłużył swój kontrakt!

Bartosz Lodko
0
Świetna wiadomość dla fanów Manchesteru City. Guardiola przedłużył swój kontrakt!

Komentarze

0 komentarzy

Loading...