Zwycięstwo i trzy remisy – tak prezentował się bilans Realu Madryt z czterech ostatnich spotkań przed dzisiejszym starciem z Eibarem. Seria, co tu dużo gadać, niezbyt imponująca. Choć na Santiago Bernabéu o dziwo nikt nie zaczął jeszcze bić desperacko na alarm i rozpoczynać dyskusji o niebotycznym kryzysie, sensie kontunuowania pracy przez Zinédine’a Zidane’a czy kolejnych błędach Florentino Péreza, gdzieś tam mimo wszystko powoli dawało się wyczuć pierwsze symptomy niepokoju.
Choć Eibar zaliczył swój najlepszy ligowy start w historii, mimo wszystko wciąż trudno było się spodziewać jakichś szczególnych emocji. Potyczka z Baskami miała stanowić idealną okazję, by ukręcić łeb sprawie nim ta tak naprawdę zdąży wyjść na powierzchnię. Wyszło jednak… no właśnie, nie wyszło. Real bardzo się męczył i w trzecim kolejnym spotkaniu w Primera División pogubił punkty.
Nim tak naprawdę zaczął klarować się jakikolwiek obraz meczu było już 1:0 dla Eibaru – z prawej strony dorzucił Capa, a głową Keylora Navasa pokonał Fran Rico. „No dobra, już się wyszumieli, zaraz wszystko wróci do normy”, można było pomyśleć. Jakkolwiek spojrzeć, tak to przecież zazwyczaj wyglądało.
Królewscy rzeczywiście przycisnęli i sprawiali wrażenie wyraźnie podrażnionych takim obrotem spraw. W rezultacie wyrównanie przyszło dość szybko – dośrodkowanie Ronaldo wykorzystał Gareth Bale. Czy dało się jednak powiedzieć, że jest pozamiatane? Nic z tych rzeczy. Przeciwnie – dosłownie sekundę później przed świetną szansą stanął Pedro León, którego strzał z bliska obronił z trudem Keylor Navas.
Nawet jeśli przewaga „Los Blancos” w ogólnym rozrachunku była wyraźna, Eibar naprawdę mógł się podobać. Piłkarze José Luisa Mendilibara mimo wszystko nie ograniczali się bowiem wyłącznie do bronienia na drżących kolanach i próbie przetrwania nawałnicy w nadziei na słabszy dzień gospodarzy. Momentami można było pomyśleć, że nieskuteczny i – przede wszystkim – po raz kolejny atakujący bez większego pomysłu Real może nawet przy odrobinie nieuwagi po prostu przerżnąć. Eibar chwilami potrafił odważnie ruszyć do przodu, klepnąć jakąś składną akcję i napędzić Realowi stracha.
Brak ostatniego podania, spalony, symulka (w tym aspekcie najwięcej ożywienia wniósł Álvaro Morata), spalony, słupek Bale’a, bramkarz, strzał na wiwat, jeszcze raz bramkarz, przegrany pojedynek z obrońcą x100, po raz enty brak ostatniego podania, coraz większy pośpiech, coraz mniej przemyślane decyzje i koniec końców kolejne rozczarowanie. Tak w najbardziej obrazowy sposób można by dziś podsumować grę Realu. Realu, który znów najpierw narobił sobie kłopotów, potem znów walił głową w mur i znów zdołał go jedynie co najwyżej nieco nadkruszyć.
Cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło. Królewscy szybko wskoczyli na pozycję lidera i równie szybko z niej spadli (Atlético ma na tę chwilę lepszy bilans bramek, wieczorem zaś Barcelona gra jeszcze z Celtą). Trzeci kolejny remis w lidze stanowi już chyba wystarczający sygnał, by stwierdzić, że czas coś zmienić. Tym bardziej, że na miesiąc z gry wypadł przed chwilą Luka Modrić. Oczywiście nie mamy na myśli jakichś drastycznych ruchów – bardziej po prostu chcemy zaznaczyć to, że Real w gruncie rzeczy po raz trzeci potknął się o ten sam kamień.