Ciągłość, konsekwencja czy niestrudzone dążenie do celu to hasła, które w odniesieniu do futbolu są dziś powtarzane niemal na każdym kroku. Gorzej jednak, gdy rozumiane są one na opak. Tak, jak chociażby w przypadku Śląska, który uparł się, że w meczach u siebie wolno robić wszystko, byleby tylko nie była to gra w piłkę.
W dotychczasowych pięciu spotkaniach na stadionie we Wrocławiu podopieczni Mariusza Rumaka jak dotąd nie zdołali zwyciężyć ani razu. Co gorsza, za każdym razem prezentowali się tak, jak gdyby kompletnie nie zależało im na tym, by w jakikolwiek sposób odwrócić niekorzystną kartę.
Domową niemoc Śląska możemy śmiało podzielić na dwie części. W pierwszej wrocławskim kibicom i telewidzom postanowiono zaserwować zapętlony seans legendarnego filmu o facecie w łódce, czyli trzy bezbramkowe remisy z, kolejno: Lechem, Lechią i Wisłą Płock. W każdym z tych przypadków mieliśmy do czynienia z najgorszym, najnudniejszym i najpaskudniejszym typem 0:0, jaki tylko można sobie wyobrazić. Oglądanie tamtych sławetnych bojów groziło już nawet nie tyle zaśnięciem, co po prostu zapadnięciem w kilkuletnią śpiączkę. Równie dobrze czas ten można było poświęcić na obserwację procesu jełczenia masła.
Potem jednak nastąpił długo wyczekiwany zwrot akcji – we Wrocławiu nareszcie zaczęło się cokolwiek dziać. Coś jednak czujemy, że nie o taką zmianę do końca chodziło. Najpierw przed tygodniem doszło do absolutnie przełomowego starcia z Ruchem Chorzów, w którym Śląsk zdołał strzelić na własnym obiekcie bramkę (jak dotąd jedyną!), ale ostatecznie i tak przegrał 1:2, następnie zaś przyszedł czas na pokaz futbolu w czystej postaci, czyli wczorajszy łomot 0:4 od Jagiellonii. A że w piłkę grali tylko goście? Niewiele znaczący szczegół. Ważne, że były chociaż jakieś namacalne dowody na to, iż mecz w ogóle się odbył.
Naprawdę trudno znaleźć nam jakieś racjonalne powody obecnego stanu rzeczy, tym bardziej, że Śląsk przecież opiera się na tych samych ludziach, którzy w ostatnich pięciu meczach u siebie zeszłego sezonu – czyli we wszystkich meczach przy wrocławskiej publiczności, w których Śląska prowadził Mariusz Rumak – zdobyli 13 na 15 możliwych punktów (bilans bramkowy 10:5), po drodze pokonując choćby Jagiellonię (3:1), która wystąpiła w bardzo zbliżonym zestawieniu do wczorajszego.
Nie wiemy, czy to jakieś efekty współpracy wrocławskiego klubu z lokalnym kółkiem masochistów czy też być może kolejny etap selekcji skupiającej się na oddzieleniu stadionowych januszy od kibiców będących z drużyną na dobre i na złe. Tak czy inaczej, ośmielimy się stwierdzić, że chyba nie tędy droga. Coś nam podpowiada, że przy obecnych wiatrach trybuny we Wrocławiu zapełnią się najwcześniej gdzieś w okolicy kolejnego pojawienia się na niebie Komety Halleya.
Fot. FotoPyK