“Gość w dom, Bóg w dom”, powinni wywiesić baner nad wejściem do szatni gości na stadionie we Wrocławiu. Śląsk po raz piąty stanął przed szansą odniesienia pierwszego domowego zwycięstwa w tym sezonie i po raz piąty udowodnił, że przede wszystkim liczy się jednak to, by nikt po powrocie do siebie nie skarżył się, że został źle przyjęty.
Dziś solidnie poużywali sobie zawodnicy Jagiellonii, którzy od samego początku sprawiali wrażenie, jak gdyby przed meczem opili się energetyków. Podopieczni Michała Probierza rzucili się bowiem na rywala praktycznie od pierwszej minuty. Białostoczanie szybciej operowali futbolówką, agresywniej podchodzili do przeciwnika i nie bali się wybierać na boisku trudniejszych rozwiązań. Jednym słowem – po prostu grali w piłkę. Przyjemnie dla oka i – co najważniejsze – skutecznie. Oba zespoły dzieliła różnica nawet nie kilku, a kilkunastu klas.
Na osobny komentarz po raz kolejny zasługuje to, co wyprawiał na boisku Vassiljev. To był po prostu kosmos, jakaś kompletnie niepasująca do polskich realiów alternatywna rzeczywistość. Choć chwalimy gościa praktycznie co kolejkę, on wciąż potrafi czymś zaskoczyć, wciąż udowadnia, że jeszcze nie zademonstrował pełnego repertuaru zagrań. Tu klepa, tam piętka, za chwilę prostopadłe podanie, drybling, strzał… Wymieniać moglibyśmy jeszcze długo. Praktycznie każdy jego kontakt z piłką to była dziś po prostu – co tu dużo gadać – magia w czystej postaci.
Pierwsza bramka? Estończyk zagrywa kapitalne prostopadłe podanie do Frankowskiego, ten bez trudu przekłada sobie Dwalego i strzela obok bramkarza. Drugi gol – w roli głównej znowu Vassiljev. Tym razem pomocnik Jagiellonii niemiłosiernie przetyrał po murawie Pawełka, idealnie wycofał piłkę, a Frankowski po raz drugi wpisał się na listę strzelców. Za trzecim razem Kostia sprawiedliwość wymierzył już samemu po wzorcowo przeprowadzonej kontrze, a na sekundę przed końcowym gwizdkiem sytuację sam na sam wykorzystał jeszcze Romanczuk.
Gdybyśmy chcieli się znęcać nad Śląskiem, napisalibyśmy pewnie, że wrocławianie prezentowali w obronie zwrotność wozu z węglem, że po takim występie mogliby co najwyżej ubiegać się o role statystów w “M jak Młość” albo najzwyczajniej w świecie wytknęlibyśmy im brak choćby jednego celnego strzału. Ale że złośliwi nie jesteśmy, ograniczymy się jedynie do spuszczenia na tę mizerię zasłony miłosierdzia.
Dla podopiecznych Mariusza Rumaka mamy jednak po tym meczu jedno pocieszenie – czym dłużej nie potrafią oni wygrać u siebie, tym bliższy jest moment wielkiego przełamania. Tak czy owak, po tym, co Śląsk pokazał w dzisiejszym spotkaniu, dalecy bylibyśmy od stawiania jakichkolwiek pieniędzy na to, że uda się to przy najbliższej okazji.