Kiedy polski klub po raz ostatni grał w elitarnej Lidze Mistrzów, na ulicach królowały Fiaty 126p, w rodzimych kinach grano takie hity jak „Nic śmiesznego”, „Młode Wilki” i „Mission: Impossible”, pół kraju rozkochało się w muzyce disco polo, a drugie pół choć pewnie bardzo chciało, to nie za bardzo miało gdzie to zhejtować, gdyż internet dopiero raczkował, a poza tym nikt nie posługiwał się takim słowem. Jeśli chodzi szeroko rozumiany świat piłki, Józef Wojciechowski obchodził 17. rocznicę ostatniej wizyty u dentysty, zdaniem France Football najlepiej na świecie futbolówkę kopali Matthias Sammer, Ronaldo i Alan Shearer, w Polsce zapanowała „citkomania”, a niektórych zawodników z obecnej kadry Legii… nie było nawet na świecie.
Tak samo jak i wielu kibiców, których można było spotkać dziś na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej. Możemy żonglować i przerzucać się historycznymi ciekawostkami, ale to właśnie po nich najdobitniej widać, że kurczę, szmat czasu upłynął. Nie mówimy przecież tylko o kajtkach, których rodzice stawali na głowie, by pokazać pociechom wielką piłkę. Na świecie w 1996 roku nie było też jakkolwiek patrzeć dziś już dorosłych ludzi, którzy powoli zakładają swoje rodziny, mogą legalnie prowadzić samochód i równie legalnie kupić alkohol.
Szczególnie ostatnia z tych możliwości wydaje się być dziś bardzo przydatna.
No bo cóż innego kibicom zostało? Zapić, zapomnieć.
Oczywiście przedmeczowy układ sił był w miarę jasny. Można było przypuszczać, że na wysokości zadania staną organizatorzy. Można było zakładać, że swoje zrobią kibice i to najprawdopodobniej z nawiązką. No i można było liczyć, że Borussia Dortmund pokaże kawałek fajnego futbolu. To wszystko – w mniejszym lub większym stopniu – miało miejsce. Nazwaliśmy dziś Ligę Mistrzów „fabryką wspomnień” i te związane ze wszystkim, o czym była przed chwilą mowa, w głowie pozostaną.
Od początku wiadomo było też, że najsłabszym elementem tego widowiska będzie drużyna Besnika Hasiego. Jeśli we wszystkich szesnastu meczach sezonu grasz słabo łamane na beznadziejnie, to w siedemnastym, przeciwko najmocniejszemu z przeciwników, możesz co najwyżej modlić się o cud. Ale przepaść była porażająca. Jeśli czasem mówi się, że drużyny przegrywają swoje mecze w tunelu prowadzącym na murawę, albo jeszcze wcześniej – w szatni, no to Legia przegrała ten chyba już gdzieś w okolicach śniadania.
Ciężko powiedzieć, kiedy odczuwany niesmak był większy – gdy jakiś bystrzak tak umiejętnie posłużył się gazem pieprzowym, że dusiła się i kaszlała cała trybuna prasowa i wszystkie sąsiadujące, czy może jednak wtedy, gdy trzeba było patrzeć na grę Legii.
A najgorsze jest w tym to, że Borussii Dortmund i tak nie można zarzucić znęcania się ze szczególnym okrucieństwem. To nie był nauczyciel starej daty, który dla wzmocnienia efektu jeszcze przyłożył linijką po łapach. W kilku fragmentach spotkania Niemcy okazali litość. Sam Ronaldo będzie chyba bardziej zdeterminowany, by strzelać gole i poprawiać rekordy, niż cała ekipa z Dortmundu – on sprawdzi czy ta tablica świetlna jest przystosowana do pokazywania dwucyfrówki. Delegacja Legii chyba właśnie powinna za to dziękować kolegom z lepszego piłkarskiego świata. Litość okazał też arbiter tego spotkania, nie doliczając ani minuty. To najlepsza puenta tego meczu.
To chyba najdłużej wyczekiwany wpierdol w historii. Jeszcze raz: Ligo Mistrzów, strasznie fajnie, że w końcu wróciłaś.
Mateusz Rokuszewski