Stało się. Transferowy ban dla Realu i Atlético został podtrzymany. Oba kluby nie będą mogły pozyskiwać zawodników w ciągu najbliższych dwóch okienek transferowych. Czy z tego powodu w stolicy Hiszpanii wybuchła jednak panika? Czy kobiety z dziećmi na rękach zaczęły opuszczać płonące budynki, a po Florentino Péreza w ostatniej fazie delirium podjechała karetka na sygnale?
Nic z tych rzeczy. Na wieść o utrzymaniu przez FIFA zakazu pracownicy biurowi na Santiago Bernabéu i Vicente Calderón jedynie wzruszyli ramionami, beznamiętnym tonem rzucili „no trudno”, sklecili naprędce odwołania, bo przecież ich brak byłby równoznaczny z przyznaniem się do winy, po czym wzięli łyk kawy i dalej zajęli się bardziej pilnymi sprawunkami.
Obojętność.
Spokój.
Niezmącona niczym harmonia.
Jeśli ktoś z powodu zakazu transferowego płacze, to pewnie tylko garstka hala dzieciaków, które powoli muszą godzić się ze świadomością, że prawdopodobnie już nigdy nie ujrzą w koszulce „Królewskich” Roberta Lewandowskiego. No i rzecz jasna madryccy dziennikarze – w końcu zamiast zapychać kolejne strony plotkami, będą musieli bowiem w większym stopniu pójść w rzetelność.
W gruncie rzeczy podobne przyjęcie decyzji FIFA nie może w żaden sposób dziwić. Tylko ktoś wyjątkowo naiwny mógł wierzyć, że oficjele światowej federacji ostatecznie dojdą do wniosku, że doszło do jakiejś niewytłumaczalnej pomyłki, ukłonią się w pas, grzecznie przeproszą za zamieszanie i zawstydzeni rozejdą się każdy w swoją stronę. To, że zakaz zostanie podtrzymany było tak oczywiste, jak to, że po nocy nadejdzie dzień, a w Boże Narodzenie Polsat zaserwuje nam seans „Kevina samego w domu”. Finał zamieszania był tym bardziej jasny, że przecież zarówno na Santiago Bernabéu, jak i na Vicente Calderón doskonale pamiętali, jak podobna sprawa zakończyła się w przypadku Barcelony.
Zakaz transferowy mógłby przestraszyć włodarzy Realu i Atlético tak naprawdę tylko w przypadku jego natychmiastowego wcielenia w życie. Czytaj: gdyby zaczęto go egzekwować od razu po wystosowaniu pierwszego orzeczenia w styczniu tego roku. Wszelkie procedury odwoławcze sprawiły jednak, że oba kluby dostały grubo ponad pół roku na odpowiednie przygotowanie się przed nieuniknionym. To trochę tak, jak gdyby partyzancki oddział najpierw wyjawił wrogowi dokładną datę i miejsce ataku, a następnie spodziewał się, że w obliczu zagrożenia nikomu nie przyjdzie na myśl dozbrojenie się i wyprzedzenie ruchów drugiej strony konfliktu.
Odnośnie Realu, trudno oprzeć się wrażeniu, że jeśli ten zakaz rzeczywiście musiał się przytrafić, to nie mógł wybrać sobie na to lepszego momentu. Nie wiem, czy „Królewscy” faktycznie – jak sugerują hiszpańscy dziennikarze – dysponują obecnie najsilniejszą kadrą w historii, ale najbardziej wyrównaną – z całą pewnością. Nie ma absolutnie żadnego przypadku w tym, że – nawet w obliczu bana – „Los Blancos” wydali w minionym okienku najmniej od bodaj 18 lat. To nie efekt serii nieudanych negocjacji z graczami ze ścisłego światowego topu, lecz najzwyczajniej w świecie przemyślanego działania.
Choć Florentino Pérez latem znów zwyczajowo powtarzał wszystkim wokół, że kadra jest kompletna, to jednak w przeciwieństwie do poprzednich lat, tym razem chyba po raz pierwszy w ciągu obu swoich kadencji na stołku prezesa (po raz pierwszy w życiu?) nie skłamał. Zamiast Pogbów czy Verrattich – drobne korekty. Brak klasowego zmiennika dla Benzemy? Na wszelki wypadek odkupimy Moratę. Nieustanne wahania formy Isco i Jamesa? Zostawimy w składzie powracającego z wypożyczenia Marco Asensio, który zresztą pokazał już, że jeśli po drodze coś się spektakularnie nie spieprzy, to ma wszelkie predyspozycje ku temu, by zostać ponadprzeciętnym grajkiem.
Sprawa załatwiona, możecie karać. Na całej reszcie pozycji w Realu – nie licząc zawodników, których i tak nie dałoby się nikim zastąpić w skali jeden do jednego – już w zeszłym sezonie panowała bowiem najbardziej wyrównana konkurencja od wielu lat.
Trochę bardziej musieli napocić się w Atlético, jednak i tam dalecy są od szlochania w poduszkę. Do zrobienia było nieco więcej, jednak dziewięć miesięcy okazało się wystarczająco długim czasem, by bezstresowo pozałatwiać wszelkie biznesy. Kogo mieli kupić, bez większego trudu kupili. Łyknęli Kévina Gameiro, Sime Vrsaljko, Nico Gaitána i Diego Jotę, a następnie – podobnie jak Real – również stwierdzili, że nie ma co wydawać grubych milionów na zapas. Jakkolwiek bowiem spojrzeć, w przypadku Atlético po minionym sezonie także trudno było znaleźć jakąś konkretną pozycję, która wymagałaby spektakularnych wzmocnień. Maszyna Diego Simeone działa na tyle sprawnie, że pomimo widma bana, ostatecznie na Calderón wydano w minionym okienku najmniej od trzech lat.
Zakaz nałożony przez FIFA pod jednym względem paradoksalnie może wyjść nawet „Los Colchoneros” na dobre. Przy obecnym stanie rzeczy przez najbliższy rok dużo trudniej będzie bowiem wyciągnąć z Atlético Antoine’a Griezmanna. Każdy śliniący się na jego widok europejski gigant będzie musiał w pełni zdawać sobie sprawę z tego, że w zaistniałej sytuacji najprawdopodobniej trzeba by było wyłożyć na stół rekordową sumę i do tego namówić jeszcze samego zawodnika, który również nie pali się do zmiany otoczenia.
Tak czy inaczej, jedną rzecz trzeba powiedzieć sobie wprost: Niezależnie od tego, jak bardzo przemyślane były ruchy Realu i Atlético przed podtrzymaniem transferowego bana, to – znając tamtejsze realia – jeśli któryś z tych klubów zakończy sezon z pustymi rękami, wszyscy wokół i tak będą mieli pretensje o to, że przed nałożeniem kary w Madrycie nie wydano na siłę miliarda euro. Rozsądek po raz kolejny zejdzie na dalszy plan, zaś na okładki nareszcie powróci wielki nieobecny minionych miesięcy – Robert Lewandowski.
* * *
Mecz goni mecz, sezon goni sezon, czas leci nieubłaganie. Część z tych, których pamiętamy jeszcze z boisk, dziś jest trenerami, inni z naszych niegdysiejszych idoli zarabiają obecnie na emeryturę w Katarze czy innych Emiratach, a jeszcze inni przepadają bez śladu.
Logicznym jest więc, że do coraz pokaźniejszego grona osób zaczyna powoli docierać, że piłkarze tacy, jak Cristiano Ronaldo czy Messi nie będą grać wiecznie. Jedni zadają sobie pytanie, jak Real i Barcelona będą wyglądać, gdy już zawieszą oni buty na kołku, drudzy zaś nawet nie potrafią sobie tego w pełni wyobrazić.
Ja jednak – być może trochę naiwnie – wciąż żyję w przekonaniu, że ich rywalizacja stanowi dopiero początek ery ludzkich maszyn. W przekonaniu, że z każdym dniem podobnych zawodników siłą rzeczy będzie coraz więcej. I że część z nich prędzej czy później i tak wyląduje w Realu i Barcelonie, co sprawi, że wspomnienie Cristiano i Messiego, choć wciąż żywe, będzie coraz bardziej rozmazane.
Z perspektywy fana Realu (czas chyba przyznać to wprost, choć wiem, że pewnie będzie się to za mną ciągnęło w kolejnych tekstach) bez wahania potrafię przyznać, że jak najbardziej jestem w stanie wyobrazić sobie życie bez Cristiano Ronaldo. Nie przechodzą mnie wówczas ciarki, a w oczy nie zagląda panika czy strach przed śmiercią. Tak czy inaczej, nie oznacza to, że w szeregach „Królewskich” nie ma żadnego zawodnika, po którego odejściu/zakończeniu kariery nie uroniłbym łzy.
Jednym z nich jest bez cienia wątpliwości Luka Modrić. O ile w przypadku Cristiano czy Messiego mam przeczucie, że dopiero rozpoczęli oni nowy rozdział w piłce nożnej, o tyle odnośnie Chorwata mam całkowitą pewność co do tego, że to typ piłkarza, który w dobie automatyzacji futbolu, jest na wyginięciu. To jeden z naprawdę niewielu piłkarzy, w których przypadku przy każdym kopnięciu nie widzę wyćwiczonych zachowań, lecz wyłącznie naturalny talent. Gdybym miał wymienić kogoś jeszcze, do głowy na szybko przychodzi mi w zasadzie tylko Andrés Iniesta.
Podobnego czucia piłki, balansu ciałem i podejmowania na boisku niemal za każdym razem optymalnych decyzji moim zdaniem po prostu nie da się wypracować – z tym trzeba się urodzić. Kiedy oglądałem mecze Realu za dzieciaka, tylko jeden zawodnik z piłką przy nodze był w stanie sprawić, że czułem niezmącony niczym spokój – Zinédine Zidane. Dziś natomiast dokładnie to samo mam z Luką Modriciem.
To właśnie za tego rodzaju zawodnikami będę tęsknił najbardziej. Nie za Cristiano, nie za Messim, a za wirtuozami pokroju Modricia czy – nawet pomimo moich klubowych sympatii – Iniesty.
* * *
Barcelona dostała oklep od Deportivo Alavés. Autokar przyozdobiony, szampany już się chłodzą – jeszcze tylko 34 zwycięstwa i jeden remis dzielą Real od mistrzowskiego tytułu.
A tak już całkowicie na poważnie, w kontekście wspomnianej potyczki moją uwagę przykuła jedna, dość osobliwa ciekawostka. W ekipie Basków w sobotę od pierwszej minuty wystąpił bowiem Kiko Femenía. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pewien zbieg okoliczności – otóż sześć lat temu ten sam Kiko Femenía również na początku rozgrywek i również w barwach beniaminka –Hérculesa Alicante – także zdołał pokonać Barcelonę na jej stadionie (2:0).
Sam dość dobrze zapowiadający się wówczas zawodnik trafił zresztą po sezonie do rezerw Barcelony, a następnie do drugiego zespołu Realu Madryt. Po dziś dzień podobno nie może się zdecydować, gdzie było mu gorzej.
Aha, no i jeszcze jeden smaczek. W Hiszpanii wciąż doskonale pamięta się jego debiut w Primera División, podczas którego Kiko dostał… ataku paniki.
* * *
Jak się okazało, przetrącenie kręgosłupa, wyrwanie serca oraz pozbawienie mózgu, czyli sprzedaż Paco Alcácera, André Gomesa i Shkodrana Mustafiego – ku zdziwieniu wszystkich – wcale nie okazały się dla Valencii lekiem na całe zło. Trze mecze, trzy w cymbał. Gdyby wziąć jeszcze pod uwagę fakt, że ostatnie ligowe spotkanie „Nietoperze” wygrały w 34. kolejce minionego sezonu, momentami zaczynam się zastanawiać – choć doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to odlatywanie w kompletną abstrakcję – kto wygrałby w ewentualnym starciu Valencii z Wisłą Kraków.
W każdym razie, jedno jest pewne: Jeśli tak będzie to dalej wyglądało, to w marcu na Fallas de Valencia zaczną płonąć kukły stworzone na podobiznę nie tylko Angeli Merkel, lecz także piłkarzy „Los Che”. Pierwszym naturalnym kandydatem do wrzucenia w ogień – Enzo Pérez (od 1:10).
Janusz Banasiński