Atlético remisuje dwa pierwsze mecze z beniaminkami, Antoine Griezmann w przypływie emocji stwierdza, że z taką grą drużyna będzie mogła powalczyć co najwyżej o utrzymanie, Diego Simeone mówi o tym, że zespół odczuwa dziwny niepokój, gdy tylko trzeba trafić do siatki, a ja gdzieś tam po cichu – choć zdaję sobie sprawę, że tylko chwilowo, bo za moment pewnie znowu zacznie się cotygodniowe sypanie rywalom piachem po oczach i wyszarpywanie zwycięstw – w geście drobnego triumfu nieśmiało uśmiecham się pod nosem.
Za dzieciaka każdy z nas nie raz i nie dwa słyszał od rodziców czy nauczycieli zdania w stylu: „Dorośniesz, to zrozumiesz”, „Zobaczysz, jeszcze ci się odwidzi”, „Teraz tak gadasz, a za kilka lat…”, sami doskonale wiecie, o co chodzi. Na tej zasadzie jedni porzucają marzenia o wożeniu ludzi autobusem, drudzy o zostaniu policjantem czy strażakiem, wielu innych z kolei po pierwszej dwójce z biologii dochodzi do wniosku, że jednak nie będzie im dane przeprowadzanie operacji na otwartym sercu. Życie często weryfikuje nasze plany, zaś światopogląd w naturalny sposób ulega ciągłym zmianom. Jednym słowem – szeroko pojęte dorastanie. Mimo upływu czasu i śledzenia od wielu lat ligi hiszpańskiej do jednej rzeczy wciąż chyba jednak najzwyczajniej w świecie nie dojrzałem – do zachwycania się Atlético Madryt.
Siadam na czterech literach, odpalam telewizor i staram się zrozumieć to, co przez wielu określane jest mianem nowoczesnej piłki. Staram się podziwiać tę niesamowicie poukładaną taktycznie, zdyscyplinowaną, prowadzoną przez genialnego dowódcę maszynę do wygrywania. Staram się i nic. Dupa. A – wierzcie mi – rzadko kiedy bywam do czegokolwiek z góry uprzedzony. Po 90 minutach końcowe obserwacje zawsze pozostają jednak takie same: jeśli tak ma wyglądać futbol przyszłości, to coś czuję, że szybko zatęsknię za starymi czasami.
Fajnie, że w Hiszpanii w końcu znalazł się ktoś, kto przerwał w jakimś stopniu duopol Realu i Barcelony. Fajnie, że drugiej i trzeciej drużyny nie dzieli już przepaść. Fajnie, że po latach czekania dostaliśmy nareszcie coś nowego, jak dotąd w La Liga niespotykanego. Jest dużo ciekawiej, mamy większe zróżnicowanie, wreszcie jakiś powiew świeżości, i tak dalej, i tak dalej… Negowanie faktu, że Diego Simeone wykonał na Vicente Calderón fantastyczną robotę i wycisnął z tego zespołu absolutne maksimum również byłoby objawem skrajnego szaleństwa. Sam dość szybko połapałem się zresztą, że w oczekiwaniu na to aż Atlético w końcu spuchnie, na mojej głowie szybciej niż przypuszczałem mogą pojawić się siwe włosy.
W całej tej Atléticomanii szybko doszliśmy jednak do momentu, w którym naturalna potrzeba wyłonienia się na rynku nowego, konkurencyjnego gracza sprawiła, że to, co u innych drużyn byłoby nazywane piłkarskimi szachami, podwodnymi bierkami i zabijaniem tej dyscypliny sportu, w przypadku Atlético budzi nieustające zachwyty na cześć futbolu nowej generacji. Gdy nie tak znowu dawno José Mourinho jako trener Interu w półfinale Ligi Mistrzów z Barceloną w polu karnym stawiał autobus z pancernymi szybami czy też gdy, już po objęciu Realu, ryglował środek pola Pepe i wykańczał przeciwników z kontry, zewsząd grzmiano, że to przecież gówno nie piłka, a zwycięstwa w równie tchórzliwym stylu nadają się jedynie do spuszczenia w kiblu. Cóż, jak widać, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Trudno mi w tym wszystkim nie odnieść wrażenia, że Atlético tak naprawdę wciąż jedzie jeszcze na opinii kopciuszka, który dzięki pracy u podstaw potrafił rzucić Realowi i Barcelonie rękawicę. Na opinii ciemiężonego i nękanego na przestrzeni lat przez wielkich i możnych, dumnego bojownika o ideały, który nagle pod wodzą Diego Simeone stanął na nogi i postawił się w dzielny sposób oprawcom. Piękna romantyczna historia o tym, jak to brzydkie kaczątko staje się łabędziem. Twardy, fizyczny futbol Atlético stał się modny, zaś świat obrodził nagle w futbolowych pragmatyków. O ile jednak na starcie na Vicente Calderón rzeczywiście zrobiono coś z niczego, a wszelkie pochwalne peany były całkowicie zasłużone, o tyle potem robiono już przecież w ostatecznym rozrachunku tylko nic z czegoś. Tylko i aż piękne porażki.
Przy tym wszystkim zapomina się bowiem, że w ostatnich trzech latach na Vicente Calderón wydawano olbrzymie pieniądze, które niejednokrotnie okazywały się wyrzucone w błoto. Od czasu finału Ligi Mistrzów w Lizbonie do teraz Atlético przeznaczyło na wzmocnienia 335 milionów euro (za transfermarkt.com). Dla porównania – Real na nowych piłkarzy w tym czasie wyłożył 246 milionów, Barcelona zaś tylko odrobinę więcej niż „Los Colchoneros” – 339. W każdej innej lidze klub, który inwestowałby podobną kasę w nowych zawodników i kończył dwa sezony z rzędu z pustymi rękami nie opędziłby się od krytyki. W przypadku Atlético działa to jednak na innej zasadzie – najważniejsze jest to, że Real i Barcelona się z nimi męczą. Rozliczanie z rzeczywistych osiągnięć? Wolne żarty.
W moim odczuciu ten sezon będzie jednak dla Atlético kluczowy. Wóz albo przewóz. Albo w końcu postawią krok do przodu, albo w przeciwnym razie za sekundę mogą obudzić się z ręką w nocniku. Futbol jest bowiem – jak dobrze wiemy – wyjątkowo zmienny. Moda na piękne porażki szybko odejdzie do lamusa, „Los Rojiblancos” na dobre przypną sobie łatkę skazanego na wieczne bycie co najwyżej drugim, trwoniącego fortunę giganta o niewykorzystanym potencjale, zaś ich futbol z dnia na dzień z poukładanego taktycznie i ambitnego stanie się siermiężny i nieatrakcyjny. Ludzie, którzy przed sekundą piali z zachwytu, będą z kolei coraz śmielej przekonywać wszystkich dookoła, że mecze „Atleti” najlepiej ogląda się na livescore. Brzydota, która przed chwilą była tak pociągająca, nagle może okazać się odpychająca.
Janusz Banasiński