Kariera Mateusza Szwocha do pewnego momentu przebiegała tak wzorcowo, że ujmijmy to w ten sposób – chłopak miał podstawy, by intensywnie uczyć się języków obcych. Jeszcze jako nastolatek przebił się do pierwszego składu Arki, później stał się najlepszym (bądź jednym z najlepszych) piłkarzem I ligi, aż w końcu do drzwi władz klubu z Gdyni zapukała Legia. Bajka, lepiej się to układać nie mogło. Szybko przerodziła się ona jednak w opowieść o trochę innym ciężarze gatunkowym. Choroba, groźba zakończenia kariery, no i gdzieś tam w tle – przegrana rywalizacja sportowa. Dramat. Tym bardziej miło nam obserwować obrazki, na których okazuje się, że Szwoch znów jest kozakiem. Widzieliśmy je już wiosną w I lidze, lecz chłopak w końcu pięknie przedstawił się też Ekstraklasie.
Wybaczcie swego rodzaju ckliwość tego wstępu, doskonale wiemy, że nie do końca pasuje ona do naszych meczowych relacji, ale jednak nieczęsto nasza liga dostarcza nam tego rodzaju scenariusze. Równie rzadko obserwujemy tak dobre indywidualne występy. No zgadnijcie, ile razy w zeszłym sezonie daliśmy komuś notę “10”? Dbaliśmy o jej status tak mocno, że schowaliśmy ją głęboko do szafy i wyciągnęliśmy tylko wtedy, gdy Roman Gergel rozstrzelał Piasta Gliwice. Czasami chodziło nam po głowie, że nie ma sensu, by się kurzyła, ale postanowiliśmy być konsekwentni. I trzymamy ją na okazje właśnie takie jak ta.
Szwoch przeciwko Ruchowi zagrał po prostu kapitalnie. Po jego zgraniu strzelanie w dzisiejszym meczu rozpoczął Zjawiński i akurat w tym przypadku zdecydowanie większe brawa należą się byłemu napastnikowi Cracovii. Ale dwie kolejne asysty – palce lizać. I mimo tego hat-tricka chłopak może mieć pretensje do kolegów (głównie Zjawińskiego i Bożoka), bo tych ostatnich podań zakończonych golem powinien dziś mieć pięć lub sześć. Do tego luz, przebojowość i mądrość. No Dimitri Payet czy inny Oezil, spece w kreowaniu okazji, biliby brawo.
Chapeau bas.
W poprzednim sezonie, w I lidze, Arka więcej punktów przywiozła z trasy po Polsce, niż zdobyła na własnym boisku, co nie zmienia faktu, że kibice w Gdyni po raz ostatni widzieli, jak ich drużyna dostaje w cymbał w październiku zeszłego roku (konkretnie od Stomilu). Od tego czasu – 4 zwycięstwa i 5 remisów na zapleczu Ekstraklasy. Przeszczepianie tej serii na grunt wyższej klasy rozgrywkowej wychodzi zaskakująco łatwo. Najpierw udało się puknąć Wisłę Kraków 3-0, teraz w takim samym stosunku Ruch Chorzów. Tak trzymać, panowie – tak fajna publika zasługuje na dobre mecze. A przy okazji można wspomnieć, że dziś sędzia “wyrównał rachunek”. Tydzień temu Arce rzut karny się nie należał, dziś Paweł Gil – który generalnie sędziował naprawdę nieźle – raczej powinien odgwizdać rękę Cichockiego w polu karnym.
Ruch? W pierwszej połowie “beznadziejny” łamane na “słaby”, w drugiej “słaby” łamane na “przyzwoity”. Tak, wiemy, że to nie do końca znajduje odzwierciedlenie w wyniku i statystykach, ale czasami tak bywa. Dość zaskakujące jest to, że chyba dwie najlepsze akcje Niebieskich to wynik współpracy pomiędzy Przybeckim a Ćwielongiem. Na początku spotkania ten drugi w kluczowym momencie się poślizgnął, a na początku drugiej części gry strzał byłego skrzydłowego Pogoni zablokował obrońca Arki.
Ale generalnie kicha. Panie Fornalik, pan poprosi nowe władze o jakiegoś obrońcę (albo trzech), bo Skabie – który też raczej nie pomaga – kręgosłup siądzie. I strach będzie w tabelę spojrzeć.
Ale nie ma co smęcić. Optymistyczny ten początek sezonu w wykonaniu beniaminków. Czuć powiew świeżości.
Fot. FotoPyK