Zabawa pod tytułem „okienko transferowe w Anglii” trwa w najlepsze. Za tego dyszka, za tamtego dwie, za jeszcze innego cztery, a za chwilę być może ktoś postanowi rozbić bank i przeprowadzić najdroższą transakcję w historii piłki nożnej. Jednym słowem – prześciganie się w tym, kto wyda więcej. Jak zresztą co roku. W całym tym radosnym tańcu ochoczo udział bierze także, co nie powinno nikogo dziwić, Liverpool, który właśnie pozyskał z Newcastle Georginio Wijnalduma.
Jak zwykle w przypadku ruchów na transferowym rynku ekipy z Anfield musiały wybuchnąć gorące dyskusje. Jedni podkreślają, że Holender w zeszłym sezonie miał co najmniej dobre statystyki (11 goli i 5 asyst w Premier League), drudzy – że ponad połowę bramkowego dorobku zdobył w meczu z Norwich i spotkaniu o pietruszkę z Tottenhamem, gdy Newcastle miało już pewny spadek. Jeden powie, że klub wiedział, co robi, a sam Klopp także musiał w nim coś widzieć, ktoś inny z kolei stwierdzi, że Wijnaldum w Newcastle był po prostu jednookim wśród ślepców.
My natomiast, abstrahując już od wszelkiej maści rozważań dotyczących tego, czy jest on graczem wystarczająco dobrym na wciąż znajdujący się w fazie kapitalnego remontu Liverpool, który stale zbroi się przed walką o powrót na szczyt, zwrócilibyśmy jednak uwagę na to, że jedna rzecz nie uległa na Anfield zmianie: wysłanników odpowiedzialnych za negocjacje wciąż wybierają tam w ramach konkursów Audiotele.
Krótko mówiąc: wygląda to tak, jak gdyby w Liverpoolu nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, że za 25-letniego gościa, reprezentanta Holandii, chcącego za wszelką cenę uniknąć gry w Championship można chociaż spróbować zapłacić trochę mniej. No bo – umówmy się – o usługi Wijnalduma nie biło się pół Europy ani nawet ścisła czołówka Premier League, a w Newcastle przy zbyt twardo stawianych warunkach prędzej czy później przekonaliby się, że z niewolnika nie ma pracownika. Niewykluczone nawet, że na St James’ Park ostatecznie nie za bardzo marudziliby, gdyby po prostu zwróciło im się 20 milionów, które wydano na jego transfer z PSV.
Oczami wyobraźni widzimy, jak z dużą dozą prawdopodobieństwa mógł przebiegać cały proces:
– Ile chcecie za tego Wijnalduma?
– 25 baniek.
– Okej, umowa stoi.
– Zapakować czy ma pan gdzie włożyć?
– Proszę zapakować.
– To jeszcze 5 baniek poproszę.
Kiedy z kolei dociera do nas jeszcze to, że duet Sadio Mané – Wijnaldum kosztował The Reds łącznie 70 milionów euro, to naprawdę mamy problemy ze znalezieniem logicznego wytłumaczenia, jak do tego wszystkiego doszło. Pewnie, obaj mogą odpalić i stanowić o sile Liverpoolu w najbliższych latach, jednak wciąż trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w mieście Beatlesów minie jeszcze sporo czasu zanim zorientują się, że w kwestii przeprowadzania transferów minimalizowanie ryzyka nie jest prawnie zabronione.