Gdy przed rozpoczęciem potyczki Lecha ze Śląskiem ujrzeliśmy płaczące nad stadionem we Wrocławiu niebo, mieliśmy nadzieję, że – podobnie jak w naszym przypadku – były to łzy nieskrywanego wzruszenia po tygodniach niecierpliwego oczekiwania na ligowy start. Naiwni byliśmy. Niebo miało po prostu słuszne przeczucia, że limit emocji na dziś został wyczerpany w starciu Wisły Płock z Lechią. Wieczorny mecz Lecha ze Śląskiem był bowiem – szczególnie po przerwie – jak poprzedni sezon w wykonaniu obu drużyn. Czyli do zapomnienia.
Narzekaliście na mistrzostwa Europy? Że defensywne, że nic się nie dzieje, że to, że tamto? Cóż, po dzisiejszym wyrobie czekoladopodobnym nawet starcie Portugalii z Chorwacją ze słynnym pierwszym celnym strzałem w 118. minucie mogłoby uchodzić za rarytas. To, czym uraczyli nas dziś piłkarze obu drużyn miało bowiem pełne prawo sprowadzić nas na ziemię, a następnie brutalnie do niej przycisnąć. Może uderzeń lecących w światło bramki było i więcej, jednak sama atrakcyjność spotkania… no właśnie. Odwieczny dylemat – potrójne espresso czy litrowy energetyk.
Lampka ostrzegawcza włączyła nam się niedługo po tym, jak zobaczyliśmy, kogo w roli dziewiątki posłał na murawę Mariusz Rumak. Obawy, jak możecie się domyślić, okazały się w pełni uzasadnione. Morioka był bowiem wszędzie, tylko nie tam, gdzie teoretycznie być powinien. Nie wiemy, czy była to część jakiegoś zakrojonego na szerszą skalę misternego planu, który szybko poszedł w pizdu którego mimo usilnych starań nie jesteśmy w stanie zrozumieć czy też zwyczajna samowolka Japończyka. Prawdy pewnie nie poznamy nigdy. Jeśli jednak to ta druga opcja jest bliższa faktycznemu stanowi rzeczy, jakoś wcale tej samowolce zawodnika Śląska byśmy się nie dziwili. Po pierwsze, na miejscu Morioki też doszlibyśmy do wniosku, że pchanie się w siłowe pojedynki z Arajuurim jest w jego przypadku równie sensowne, jak gaszenie pożaru benzyną, po drugie zaś – popisy operującego za jego plecami Grajciara miały pełne prawo w naturalny sposób wyzwalać w nim chęć pozbycia się go z tego sektora boiska.
Tak czy inaczej, w zaistniałej sytuacji zastanawiamy się jedynie, w jak beznadziejnej formie musi być Kamil Biliński, skoro Rumak zamiast niego na szpicy wolał w praktyce nie wystawić nikogo, a gdy już posłał do boju napastnika, to był nim mający siedem minut doświadczenia ligowego Idzik. Strzelamy, że musi być to dyspozycja znajdująca się gdzieś na wysokości Rowu Mariańskiego. Innego w miarę sensownego wytłumaczenia na tę chwilę po prostu nie jesteśmy w stanie znaleźć. Jedyne poważne zagrożenie Śląsk był w stanie stworzyć po świetnym strzale Madeja w samej końcówce pierwszej połowy oraz w doliczonym czasie drugiej połowy po uderzeniu zza pola karnego Morioki. W obu przypadkach bardzo dobrze interweniował jednak Burić.
Jakkolwiek patrzeć, gra bez dziewiątki okazała się koniec końców równie skuteczna co gra dwoma nominalnymi napastnikami. Trzeba Lechowi oddać, że udowodnienie, iż coś takiego jest w ogóle możliwe, to naprawdę spora sztuka. Trudno jednak, żeby było inaczej, kiedy lutujesz w słupek, mając hektar wolnej przestrzeni i czas na zrobienie dziesięciu pompek (Nielsen). Trudno też, żeby było inaczej, kiedy piłka odbija ci się w dość dogodnej sytuacji od piszczela (Gajos). I tak dalej, i tak dalej… Sami wiecie, o co chodzi. Pewnie, czasami już tak jest, że futbolówka po prostu nie chce wpaść do siatki, jednak szkopuł tkwi w tym, że Lech poza wspomnianą sytuacją Nielsena i główką Robaka w pierwszej minucie nie miał w gruncie rzeczy żadnej setki. Wbrew pozorom, niewiele uległo zmianie, gdy Jan Urban przeszedł na grę jednym napastnikiem. Ta sama padaka i kapiszonada.
Komentatorzy Canalu Plus pod koniec spotkania stwierdzili, że przez całą drugą połowę czekali na długi wyrzut z autu Zielińskiego. Niech to posłuży za odpowiedni komentarz co do atrakcyjności tego widowiska. Chociaż my, szczerze mówiąc, bardziej czekaliśmy po prostu na jego koniec.