Rzadko się zdarza, że odejście dyrektora sportowego wzbudza tak wiele emocji. W przypadku Ramona Rodrigueza Verdejo, czyli Monchiego, jest to jednak absolutnie zrozumiałe. Tak naprawdę trudno wyobrazić sobie poważniejsze osłabienie Sevilli, bo każdego piłkarza w jakiś sposób da się zastąpić lub – co byłoby bliższe prawdy – Monchi był w stanie zastąpić każdego piłkarza. A kto zastąpi jego samego? Czy wyrwa powstała po jego odejściu trwale odbije się na przyszłości klubu z Andaluzji? O tym, jak wyjątkowy jest to człowiek i specjalista przypomni wam nasz styczniowy tekst.
***
Pierwszy transfer przeprowadził w 2000 roku. Ostatni kilka miesięcy temu. Wkrótce stuknie mu 15 lat pracy na jednym stanowisku. Czego dokonał? Wszystkiego. W Hiszpanii nazywają go „magiem”, Four Four Two pisze, że wśród dyrektorów sportowych jest Messim, a kandydat na prezydenta Barcelony zamierza oprzeć kampanię na zatrudnieniu tego człowieka. Czym zajmuje się sam zainteresowany? Wstaje o siódmej, wsiada do londyńskiego metra, śniadanie je po drodze i jedzie do szkoły na sześciogodzinny kurs angielskiego. Ramon Rodriguez Verdejo. Monchi. Facet, który wywrócił do góry nogami rynek transferowy.
Pokój w hotelu White House nie imponuje wielkością. Jest kuchnia, sofa, stolik i łóżko. Więcej nie trzeba. 46-letni Hiszpan wraca tam praktycznie tylko na noc. Kiedy dyrektorujesz klubowi z hiszpańskiej czołówki przebywając za granicą, na wszystko brakuje czasu. A telefon dzwoni nieustannie. Śmietanka angielskiej piłki chce wykorzystać ten moment. Ludzie – skoro już przebywa w Londynie – chcą poznać Monchiego, ale zdają sobie sprawę, że nie będzie to łatwe. Przynajmniej przez najbliższych pięć tygodni, bo na taki okres kalendarz został już wypełniony. Czas wolny? Oglądanie meczów, przeglądanie DVD i programów skautingowych oraz wizytowanie kolejnych klubów. By zrozumieć, czym różni się zarządzanie piłką hiszpańską od angielskiej, zrezygnował nawet z zasiadania w zarządzie klubu.
Tak wyglądał początek roku 2014 w wykonaniu Monchiego.
Perfekcjonista. Chce się uczyć od najlepszych. Najlepszych, czyli niekoniecznie lepszych od niego. Takich chyba nie ma. – Dyrektorzy sportowi ważnych klubów, z którymi się spotkałem, mówili: „ale to wy zawsze nas wyprzedzacie. Najpierw kupujecie, a potem świetnie sprzedajecie”. Odpowiedziałem, że nie. Też często się mylę. Wielu jednak chciałoby korzystać ze struktur Sevilli posiadającej mniejsze środki od innych – opowiada Monchi w rozmowie z „Estadio Deportivo”. Człowiek, któremu – jak piszą Hiszpanie – nie umknie, że gwiazdą juniorów Ponte Preta jest zawodnik lewonożny, a najbardziej utalentowany argentyński dzieciak gra w Gimnasii lub Esgrimie. Bo każdego piłkarza, który trafia do Sevilli, rozkładano na czynniki pierwsze przez pięć lat.
Każdego, z wyjątkiem Ivicy Dragutinovicia. Jego obserwowano w Liege zaledwie dwa razy, ale w tym przypadku trzeba było działać szybko. Transfer dopięto na półtorej godziny przed końcem okienka. Było warto. Dragutinović opuścił Estadio Sanchez Pizjuan po sześciu latach z sześcioma trofeami i ponad setką rozegranych meczów. Czasem trzeba zrobić odstępstwo. „Czasem” nie jest jednak w stylu Monchiego. Raporty na temat Grzegorza Krychowiaka spływały do Andaluzji jeszcze, gdy ten grał w juniorach Bordeaux. Nic dziwnego – w końcu Francja to w hierarchii Sevilli pierwsza kategoria.
Cały schemat wygląda tak:
Z takiej puli Monchi i jego 15 skautów wybierają „candidatos a sevillistas”. – Juande Ramos nie mówił mi: „Chcę Kanoute”. Powiedział, że potrzebuje wysokiego napastnika, który dobrze gra głową i nieźle czuje się na skrzydłach. Dyrektor sportowy powinien być narzędziem w rękach trenera. Jeśli proszą cię o zakup stołu, a kupisz lampę, porażka jest gwarantowana. Piłkarze rozumieją te problemy. To wpływa na ich pewność siebie – tłumaczy Monchi.
Pierwszy etap obserwacji trwa od września do grudnia. Wtedy ogląda się wszystkich, bez obierania konkretnych celów. Skauci na koniec miesiąca przygotowują najlepszą jedenastkę z każdej topowej ligi, co na koniec pozwala zawęzić listę do 150-200 piłkarzy. Drugi etap – styczeń-maj – to już selekcja bardziej ścisła. Tych zawodników, którzy ją przejdą, musi obejrzeć sześciu trenerów. Kandydatów sprawdza się w różnych kontekstach – meczach ważniejszych, mniej ważnych, wygranych, przegranych, derbach… A na koniec wystawiana jest ocena.
Taki przesiew musiał przejść choćby Krychowiak. Przeszła też cała chmara innych piłkarzy. Takich jak Dani Alves ściągnięty z Bahii za… 850 tysięcy euro, a sprzedany do Barcelony za 35,5 miliona lub Julio Baptista wyjęty z Sao Paulo za trzy bańki, a opchnięty do Realu za 25. Mało? Adriano wypatrzono w Coritibie (9,5 + 4 w zmiennych do Barcelony), a Gary’ego Medela w Universidad Católica (13 milionów do Cardiff). Przykłady można wymieniać w nieskończoność. Od Luisa Fabiano przez Kanoute aż po Ivana Rakiticia, by nie wspomnieć o genialnych produktach z rodzimej „cantery”, na których Sevilla też zarobiła fortunę. Sergio Ramos poszedł do Realu za 27 milionów, Jesus Navas do Manchesteru City za ponad 20 lub – świeży przykład – Alberto Moreno do Liverpoolu za 18 (+ 2). Sevilla za rządów Jose Marii del Nido oraz Monchiego stała się maszynką do robienia pieniędzy. Doszło wręcz do tego, że gdy w świat szła informacja o zainteresowaniu ze strony Nervionenses, żądana suma szybowała w górę. Bo skoro kogoś chce Monchi, to musi być perełka.
– Wszyscy zawsze mnie pytają o idealny transfer, a ja zawsze wymieniam Daniego Alvesa. Ivan Rakitić to mniej więcej ten sam poziom. Zawodnik przychodzi za niską cenę (2,5 miliona z Schalke), bardzo dobrze się rozwija, daje ci tytuły, po czym świetnie go sprzedajesz. To już stereotyp w tym klubie – tłumaczy Monchi, a na pytanie dziennikarza „ABC”, czy w Realu lub Barcelonie nie byłoby mu łatwiej, odpowiada: – Proszę nie wierzyć w takie rzeczy. Tam nie ma miejsca na eksperymenty ani transfery z myślą o przyszłości. Do Sevilli ściągamy piłkarzy młodych lub słabo znanych i obserwujemy, jak się rozwijają. W Barcelonie i Realu nie pozwalają na to potworne wymagania. „Jutro” nie istnieje”. Każda decyzja odbija się szerokim echem medialnym. W Sevilli twoją decyzję ocenia pięć tysięcy ludzi, a tam pięć milionów.
Co gdy klub opuszcza gwiazda? Robi się miejsce dla następnego „cracka”. City wykłada 25 milionów za Alvaro Negredo i ponad 20 za Navasa? W porządku, czas na Carlosa Bakkę. Cena? Siedem baniek. Jakość? Wystarczająca, by zdobyć Ligę Europy i wywindować wartość piłkarza do poziomu kilkudziesięciu milionów. Wszystko przez jeden sezon. Monchi – zapewniając Sevilli około 340 milionów euro – wypracował sobie taką pozycję, że tylko najwięksi tchórze mogliby obawiać się „końca cyklu” – takiego hasła używa się w Hiszpanii przy okazji każdego kryzysu. Niektórzy sugerowali, że dojdzie do niego w 2010 roku po odpadnięciu w eliminacjach Ligi Mistrzów z Bragą. Co zrobił Monchi? Wziął całą winę na siebie, zakasał rękawy i – tak jak zapowiedział – postarał się o odwrócenie tej sytuacji. Podobnie było w tym sezonie. Klub opuścili Rakitić, Moreno i Federico Fazio. Gdzie dziś jest Sevilla? Na czwartym miejscu ze stratą sześciu punktów do lidera.
Dyrektor – zamiast narzekać na brak wdzięczności ze strony Rakiticia – wręcz apelował do kibiców, by nie nazywali go najemnikiem i dokonał małej rewolucji. Stwierdził bowiem, że nie da się z dnia na dzień znaleźć zawodnika o takich możliwościach technicznych, więc trzeba go zastąpić kimś innym. Konkretnie – fighterami. Zmieniono więc wymagania co do pomocników. Od teraz środek pola miał się opierać na Stephane M’bii (1,89 m), którego Emery niedawno nawet dokładnie nie znał (!), Vicente Iborrze (1,90 m) czy Krychowiaku, nazywanym ostatnią perłą Monchiego lub człowiekiem o czterech płucach. – Przy takich klejnotach w defensywie, wystarczy tylko patrzeć, jak biegają Denis Suarez, Vitolo, Aleix Vidal czy Bacca – opowiadają działacze klubu na łamach „El Pais”, a były trener, Antonio Alvarez dodaje: – Sevilla postawiła krok do przodu w grze obronnej. Widać to choćby po bocznych obrońcach. Wcześniej zawsze atakowali obaj. Teraz są bardziej zrównoważeni. – Bardzo się rozwinęli. Nie grali tak ani za moich czasów, ani w latach 70., ani 80. Za kadencji prezydenta Jose Marii del Nido zainstalowano mentalność wygranych. Od każdego piłkarza wymaga się DNA zwycięzców.
Epoka del Nido to okres renesansu Sevilli. Tyle tylko, że samego sternika już w klubie nie ma – w grudniu 2013 został skazany na siedem lat więzienia za defraudację środków publicznych – a Monchi mimo niezliczonych spekulacji dzielnie się trzyma. Raz tylko – gdy Sevilla zajęła dziewiąte miejsce – podał się do dymisji, ale władze klubu ją odrzuciły. To urodzony sevillista. Człowiek, który wspomniane DNA po prostu stworzył. Poznał klub od zera, a potem – w ramach operacji pt. „koszt zero” – kompletnie go odbudował. Wcześniej jednak przeżył w Sevilli wszelkie możliwe upadki. Przeszedł tam cały system szkolenia, po czym wyrósł na przeciętnego bramkarza, zmiennika Juana Carlosa Unzue. Sam Monchi stwierdził zresztą – pół żartem – że występowanie na tej pozycji pozwoliło mu obserwować boisko w szerszej perspektywie i dzięki temu ma dziś takie oko do piłkarzy. Gra w klubie targanym finansowymi problemami nauczyła go też najwyraźniej zarządzania.
Koniec sezonu 1994/95. Sevilla razem z Celtą zostaje zrzucona do Segunda División z powodów administracyjnych. Wskutek ulicznych protestów dziesiątek tysięcy kibiców szybko zostaje przywrócona na najwyższy poziom, ale rzeczywistości nie oszukasz. Klub się chwieje. Zjadają go długi. Drużyna spada z ligi na dwa lata. W ciągu kilkunastu miesięcy dochodzi do czterech zmian trenerów. Do 2000 roku przez gabinet prezydenta przewija się pięć osób. W końcu, na początku XXI wieku, klub przejmuje Roberto Ales. – Roberto otworzył oczy kibicom Sevilli. Miał odwagę, by nazywać rzeczy po imieniu. Potrzebowaliśmy kogoś, kto otwarcie przedstawi naszą sytuację. Fajnie jest mówić, że byliśmy piękni, mieliśmy piękny stadion i świetnych kibiców, ale graliśmy w Segunda i byliśmy zrujnowani – opowiada po latach Monchi, który w tym czasie rozpoczynał już działalność jako dyrektor sportowy.
Zaczęto stawiać podwaliny pod Sevillę, jaką znamy dziś. Klub klasy średniej stopniowo wpychał się wśród możnych. Drużynę powierzono sevilliście z krwi i kości, Joaquinowi Caparrosowi, zrobiono awans, a później… Później rozpoczęła się gonitwa w kierunku elity. Najpierw sprzedali Jose Antonio Reyesa do Arsenalu za 30 milionów euro, co pozwoliło zasypać część długu, potem – już z Juande Ramosem na ławce – zdobyli dwa Puchary UEFA z rzędu, Superpuchar Europy, Copa del Rey i Superpuchar Hiszpanii. – To wszystko nie wydarzyło się z dnia na dzień. Nie było tak, że „bum, mamy Puchar UEFA!”. Wszystko budowaliśmy stopniowo. Awans do Primera, ustabilizowanie swojej pozycji, awans do pucharów… Krok po kroku, choć oczywiście cudowne sezony 05/06 i 06/07 to owoc naszej pracy – wspomina Monchi, któremu jednak nie wszystko w Sevilli się udało.
Nie zdołano np. znaleźć trenera na lata – od czasów Ramosa drużynę prowadziło już sześciu szkoleniowców. Sam Monchi też kilka razy lekko się naciął i nie wszystkie transfery – choć końcowy bilans jest oczywiście fenomenalny – odpaliły jak Luis Fabiano, Kanoute czy Rakitić. Zdarzały się choćby takie meteoryty, jak Aroune Kone, za którego Sevilla, bijąc swój ówczesny rekord, przelała 12 milionów. Spore nadzieje wiązano też z zapomnianym dziś Lautaro Acostą z Lanus, którego sam Monchi oglądał pięć razy na żywo.
– Wracałem samolotem z Argentyny przekonany, że to idealny transfer. Gdyby Lautaro się rozwinął, nie postrzegalibyśmy go jako drogiego zawodnika. Problem w tym, że każdy piłkarz, który się nie sprawdza – niezależnie, czy kosztuje siedem milionów, osiem czy jeden – okazuje się drogi – mówi Monchi, który – z dzisiejszej perspektywy całkiem słusznie – wycofał się z licytacji o Freda. Lyon dał za niego 15 milionów, a Sevilla proponowała sześć, co w Brazylii określono „ceną jak za pralkę”. Sam Monchi żałuje też, że nie namówił na transfer Robina van Persiego, Jespera Gronkjaera i Nigela de Jonga. W Sevilli nie wypalili natomiast Romaric, Aquivaldo Mosquera czy Manu del Moral ściągnięty na życzenie dyrektora, gdy w klubie nie było trenera. – Zdarzało mi się zadawać sobie samemu pytanie: pracuję mniej lub gorzej niż wcześniej? Nie, pracuję dokładnie tak samo albo nawet więcej.
– Julio Baptista i Renato pochodzą z tego samego miasta, Sao Paulo. Pierwszy zaadaptował się się już od pierwszego dnia, drugi po roku. Dwóch lat na aklimatyzację potrzebował Luis Fabiano. Gdyby zabrakło nam cierpliwości, stracilibyśmy wielkiego napastnika. Aguero też nie jest tym samym zawodnikiem, co w pierwszym roku w Atletico. Forlan nie strzelał w Manchesterze, a grając w Villarreal zdobył Złotego Buta – Monchi daje do zrozumienia, że nie wszystko da się przewidzieć. Tym bardziej, gdy pracuje się w klubie o ograniczonych możliwościach. – Nie możemy kupować piłkarzy za dziesięć milionów euro, bo ciężko, żeby potem generowali zysk. Baba, gdy go ściągaliśmy, był najlepszym strzelcem w Portugalii tak jak Rusescu w Rumunii lub Bacca w Belgii. Chodzi nam o taki profil. Wierzyliśmy w takich zawodników, sądziliśmy, że rozwiną się w Hiszpanii, ale nie każdemu to się udaje. Co do Bakki mieliśmy te same wątpliwości. Ściągając go jednak, stosowaliśmy identyczne kryteria, jak w przypadku Baby, Stevanovicia czy Mosquery. Nikogo nie wymyślamy z dnia na dzień.
– Pozycja Sevilli na rynku krajowym jest satysfakcjonująca, jeśli chodzi o zarobki i możliwość inwestycji. Można powiedzieć, że jesteśmy w TOP 5, ale poza Hiszpanią wszystko się zmienia. Nie możemy rywalizować z angielskimi i niemieckimi klubami, bo ich budżety z powodu praw telewizyjnych trzykrotnie przewyższają nasz. Możemy zapomnieć o zawodniku, jeśli w negocjacje włączą się Anglicy, Niemcy lub nowobogaccy ze Wschodu, czyli Ukraińcy lub Rosjanie. Nie mamy takich możliwości ekonomicznych. Tylko Real i Barcelonę stać na to, by stawić im czoła – kontynuuje Monchi, który nie potrafił powstrzymać swojego oczka w głowie, rzadko grającego Jose Campany przed transferem do… Crystal Palace. – Sporo rozmawiamy o podziale pieniędzy z praw telewizyjnych, ale dziś różnica jest taka, że nie walczymy z Realem czy Barceloną, tylko z Hamburgiem, Fulham czy właśnie Crystal Palace.
Zapytacie zapewne, co w takim razie z pieniędzmi z transferów? Jak rozdysponować grube miliony, które wpływają do Sevilli niemal w każdym okienku? Monchi i na to ma odpowiedź. – Kwoty, jakie księgujemy na naszych kontach są niesamowite, ale rzeczywistość jest taka, że to normalne środki, których potrzebujemy, by przetrwać. Została nam jednak marka futbolu hiszpańskiego, która wciąż cieszy się siłą. Sukcesy naszych reprezentacji we wszystkich kategoriach młodzieżowych stworzyły najlepszą kampanię marketingową, na jaką było stać nasz futbol – zaznacza Monchi, dla którego – tytułem ciekawostki – najlepszą ligą pod względem stosunku jakości piłkarzy do ich ceny jest Francja, na co idealnym dowodem jest dziś Krychowiak.
Monchiego dziś chcą wszyscy. Pyta o niego Guardiola, walczy Tottenham, a Augusti Benedito, kandydat na prezesa Barcelony, nie potwierdza, nie zaprzecza. Głupio jednak zaprzeczyć, że chce się sprowadzić do klubu najbardziej efektywnego dyrektora sportowego na świecie. Znaki zapytania się mnożą, czekają nas pewnie jeszcze dziesiątki spekulacji, ale jedno jest pewne: po opuszczeniu Sevilli przez Monchiego będzie naprawdę fin del ciclo, czyli ten osławiony koniec cyklu. Lepszego dyrektora nie znajdą.
O czym my zresztą rozmawiamy… Czy istnieje drugi klub, którego największą postacią w historii, bijącą wszelkich prezesów, trenerów i piłkarzy, jest dyrektor sportowy?
TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Konsultacja: Tomasz Zakaszewski (Ole)