Barcelona – odprawiona z kwitkiem. Bayern – to samo. Real – o włos. Romantyczna historia nie miała swojego happy endu, wygrała wersja bardziej przyziemna, oczywista, może nieco spowszedniała. Ale czy jakikolwiek fan Atletico ma prawo po dzisiejszym wieczorze – już na chłodno – przesadnie rozpaczać? Czy dzisiejsza porażka dopiero po karnych cokolwiek zmienia? Czy ktoś odważy się napisać, że dali dupy? Spaprali sezon? Zawiedli? To przecież nadal jest piękna historia, wciąż należy traktować Cholo i spółkę jako wielkich wygranych. Nie zapominajmy, że Atletico to klub z budżetem takim jak Olympique Lyon. By obrazowo wam to wszystko pokazać – Olympique Lyon to klub, który na poważnie interesuje się Maciejem Rybusem. Kompletnie inny świat.
Atletico Madryt do świata krezusów zajrzało, zostało w nim na dłużej, mocno się rozpanoszyło, ale ostatecznie nie wbiło tam (jeszcze?) swojej flagi.
Realowi trzeba oddać – to on zrobił więcej, by w Mediolanie podnieść w górę puchar. Pierwsza połowa to był – umówmy się – koncert tylko jednej orkiestry, Atletico grało tak, jak zagrał im Real. A że ten dobrze stroił i nie mylił nut – nie bardzo było z czego korzystać. Ledwie minął kwadrans, a ekipa Zidane’a już prowadziła. To, czego w bliźniaczej sytuacji nie zrobił Casemiro, chwilę później zrobił Ramos. Jeśli jeszcze kiedyś odbędzie się finał Ligi Mistrzów pomiędzy Realem a Atletico, stawiamy w ciemno, że właśnie stoper reprezentacji Hiszpanii będzie wówczas bohaterem.
Aha, co ważne – bramka ta padła ze spalonego. Co do tego nie ma większych wątpliwości.
W atakach pozycyjnych – do przerwy – Griezmann i spółka byli tak zaskakujący jak dzisiejsza fryzura Zidane’a. Jakieś bezbarwne podania zakończone absurdalnymi strzałami, w najlepszym wypadku kończącymi się w rękach Navasa. Owszem, to nadal Cholismo, oglądaliśmy zaryglowanie środka pola i wychodzenie do rywali z pianą na pyskach, ale w ofensywie to był pomysł na poziomie Górnika Łęczna, bezradność a’la Maciej Korzym. Przypomnijmy, wszystko miało miejsce do gwizdka zapraszającego do szatni. Tam padło najwyraźniej kilka mocnych słów.
Po przerwie… wyszła zupełnie inna banda Simeone. Ruszyła od pierwszego kopnięcia. Akcja na skrzydło, bach, bach, potem dogranie w pole karne, Torres jak za najlepszych lat się zastawia i prowokuje faul Pepe. Nie minęła minuta, a był już karny. Drużyna, która do odwrócenia losów meczu potrzebuje ćwierć sytuacji ma karnego. Zespół, który w takich okolicznościach przełamuje dziewięć na dziesięć spotkań. I co się dzieje?
Dziś widocznie przyszło to dziesiąte. Griezmann wali z całej pety, trafia w poprzeczkę. Być może los zabrał, co podarował wcześniej – przecież w kluczowym momencie półfinału karnego nie strzelił Mueller, dzięki czemu Atletico w ogóle w Mediolanie się znalazło. Cała karuzela zaczyna się od nowa, ale im dalej w mecz, tym na wyrównanie zanosiło się mniej. Z jednej strony – zamiast atakować, Atletico wciąż broni się przed naporem. I Ronaldo, i Bale, i Benzema mogli – a nawet powinni – pozamiatać losy tego finału. Z drugiej – jednak tego nie zrobili, a sukces wciąż był na wyciągnięcie ręki, kwestią jednej skutecznej akcji, która… koniec końców przyszła.
Wszystko wyszło perfekcyjnie. Podanie Gabiego – idealnie wypieszczone. Wrzutka Juanfrana – z optymalną siłą, w najlepszym momencie. Wykończenie Ferreiry-Carrasco – pewne, z chłodną głową. Znów używaliśmy słów jak „cierpienie”, „cierpliwość”, „droga przez mękę”. Znów oglądaliśmy obrazki tak dobrze nam znane. Znów Atletico wywróciło do góry nogami cały mecz, a przecież znów nie wyglądało na takie, które jest w stanie ubić choćby muchę.
I jeśli Juanfran w serii karnych swojej roboty by nie spartaczył, fani Realu mieliby prawo zagdybać się na śmierć. Co by było, gdyby Ronaldo nie cudował w polu karnym, nie kiwał, a po prostu strzelił bramkę? Co by było, gdyby skuteczną poprawkę zanotował Bale? Co by było, gdyby mocniejsze nerwy przy sam na sam miał Benzema? Co byłoby, gdyby Pepe po ugryzieniach osy jednak nie przeżył? Wreszcie – co by było, gdyby Zidane zostawił sobie jakąś zmianę i zluzował ewidentnie nie nadążającego Ronaldo, grającego z jakimś urazem? Tak jak napisaliśmy, że Real zrobił więcej, by po trofeum dzisiejszego wieczoru sięgnąć, tak wypada napisać, że oprócz strzelania do celu, często strzelał sobie dziś także w stopę.
Sama seria rzutów karnych – festiwal spokoju i wyrachowania. Wszyscy strzelali w podobny sposób – na wyczucie, na wyczekanie, nie na siłę. Jakby mieli w głowie karnego Griezmanna, który postawił wyłącznie na wariant siłowy. Tak na marginesie, Real – jak na triumfatora LM – miał strasznie banalną drogę do mety. W ćwierćfinale Wolfsburg, potem słabiutki Manchester City z sabotażystą Toure, a w finale zwycięstwo dzięki bramce, której sędzia w ogóle nie powinien uznać. Ale zwycięzców się nie sądzi. Dziś obowiązuje tylko jedno hasło: Hala Madrid. Y nada mas.