Reklama

Atlético i demony przeszłości – finałowe porażki w ostatnich sekundach

redakcja

Autor:redakcja

24 maja 2016, 20:23 • 7 min czytania 0 komentarzy

To już w tę sobotę. Finał Ligi Mistrzów. Real Madryt kontra Atlético. Drugie w przeciągu dwóch lat starcie między zespołami z tego samego miasta o triumf w najbardziej prestiżowych rozgrywkach Starego Kontynentu. Mecz drużyn, których historię wzajemnych animozji można analizować na miliony sposobów. Jedni na piedestale znajdowali się praktycznie od początku istnienia, drudzy – przez długie lata nie byli w stanie wyjść z cienia rywala zza miedzy, by w końcu walnąć pięścią w stół, zastopować ciąg upokorzeń i postawić się dumnym sąsiadom ze snobistycznych dzielnic.

Atlético i demony przeszłości – finałowe porażki w ostatnich sekundach

Z okazji zbliżającego się wielkimi krokami święta już dziś postanowiliśmy ruszyć z okazjonalnym, kilkudniowym cyklem zapowiedzi, który – miejmy nadzieję – odpowiednio nastroi was przed tym, co czeka nas w sobotę.

* * *

Już tylko krok. Nie, pół kroku. Albo i jeszcze mniej. Milimetry. Sekundy. Już nic nam tego nie zabierze. Nie teraz, gdy jesteśmy tak blisko. Nie w momencie, gdy złotym tuszem stawiamy właśnie kropkę w zdaniu kończącym piękną opowieść o spełnianiu marzeń. Gdyby los chciał z nas zakpić, zrobiłby to przecież wcześniej, prawda? Zasłużyliśmy na to naszą ciężką, skropioną potem i krwią pracą. Doszliśmy do tego konsekwentnym dążeniem do celu, na przekór wszystkim tym, którzy nas skreślali i w nas nie wierzyli. To TEN dzień. Dzień, w którym przyszła nasza kolej na zapisanie się w historii. Niebo.

Tak miało być.

Reklama

* * *

Łzy rozpaczy, bólu, cierpienia. Niedowierzanie. „Dlaczego to spotkało właśnie nas?”, „Gdzie popełniliśmy błąd?”, „Czym sobie na to zasłużyliśmy?”, „To nie miało prawa się wydarzyć”. Dzień, który miał być tym najpiękniejszym, okazał się koniec końców najstraszniejszym, najpodlejszym ze wszystkich. Winda do nieba u samego szczytu nagle zaczęła spadać, aż w końcu roztrzaskała się z hukiem o ziemię, rozbijając wszelkie marzenia w drobny mak.

Tak było.

* * *

Nawet jeśli powyższe opowiastki brzmią nieco patetycznie i wydają się z deka przerysowane, w gruncie rzeczy stanowią one najlepsze odzwierciedlenie tego, co kibice Atlético musieli czuć zarówno dwa, jak i czterdzieści dwa lata temu. „Los Colchoneros” są bowiem najlepszym dowodem na to, jak okrutny potrafi być futbol. Są przykładem tego, jak cienka potrafi być nieraz granica między spełnieniem marzeń i sromotną, niesamowicie bolesną klęską, po której nie jesteś w stanie się pozbierać jeszcze przez lata. Nad rzeką Manzanares na samo wspomnienie opisanych za chwilę wydarzeń do dziś dostają wysypki, a ich skórę zalewa zimny pot.

* * *

Reklama

Heysel, Bruksela. Miejsce przez większość kibiców piłki nożnej kojarzone do dziś przede wszystkim z tragicznymi w skutkach zamieszkami między fanami Juventusu i Liverpoolu przed finałem Pucharu Europy w 1985 roku. Śmierć poniosło wówczas 39 osób. Fani „Los Rojiblancos” na dźwięk nazwy tego stadionu przypominają sobie w pierwszej kolejności jednak nie o ofiarach tamtych zajść, lecz o zupełnie innym meczu. A przecież wszystko wskazywało na to, że to będzie najszczęśliwszy dzień w ich życiu…

15 maja 1974 roku. Finał rozgrywek o Puchar Europy między Atlético i Bayernem, pierwszy zresztą w historii zarówno jednych, jak i drugich. W składzie „Los Rojiblancos” nazwiska takie jak José Eulogio Gárate, Javier Irureta, Miguel Reina czy też legenda Atleti, Luis Aragonés. Po przeciwnej stronie zaś tuzy pokroju Seppa Maiera, Franza Beckenbauera, Uliego Hoeneßa czy Gerda Müllera. Choć za delikatnego faworyta uznawano ekipę ze stolicy Bawarii, mecz okazał się wyjątkowo wyrównany. Po dziewięćdziesięciu minutach na tablicy wyników wciąż utrzymywał się bezbramkowy remis. Zwycięzcę miała wyłonić więc dogrywka lub – w razie ciągłego braku rozstrzygnięcia – dodatkowe spotkanie.

Gdy wydawało się, że obie drużyny rzeczywiście będą zmuszone zmierzyć się ponownie dwa dni później, do siatki w 115. minucie trafił Luis Aragonés. Pięć minut do końca, czas leciał, Atlético pukało do bram raju, puchar ściskało już praktycznie oburącz. Okazał się on jednak zbyt ciężki. Strzał rozpaczy Schwarzenbecka ze znacznej odległości. Gol. Nokaut. Legendy głoszą, że była to jedyna bramka lewego obrońcy Bayernu w całej jego karierze. Choć naturalnie to raczej zabieg wyolbrzymiający wyjątkowość tamtej sytuacji, liczba jego goli w Bundeslidze mówi naprawdę sporo – 21 w 416 meczach. Częściej strzelali niektórzy bramkarze.

A po trafieniu – ostatni gwizdek. Mimo wszystko zapraszamy na powtórkę za dwa dni.

W „rewanżu” kompletnie rozbite psychicznie Atlético rozstało zmiażdżone przez Niemców 4:0 (po dwa trafienia Uliego Hoeneßa i Gerda Müllera). Piękny sen o wielkości przemienił się w najgorszy koszmar. Taki z którego starasz się wybudzić, ale koniec końców zdajesz sobie sprawę z tego, że to wszystko niestety dzieje się naprawdę.

„Tamten gol był absurdalny. Strzał z daleka gościa, który nie potrafił grać w piłkę”, wspominał trafienie Schwarzenbecka podczas spotkania z okazji 40. rocznicy tamtego finału pomocnik Atlético, Ignacio Salcedo. „Tamta potyczka mogła odmienić historię Atlético tak, jak odmieniła potem historię Bayernu. To był przecież także ich pierwszy finał”, nie ukrywał z kolei rozczarowania José Eulogio Gárate.

Czy losy Atlético rzeczywiście mogły się potoczyć inaczej w razie ewentualnego zwycięstwa w 1974 roku? Trudno powiedzieć. To idealny temat do gdybania dla futbolowych filozofów i myślicieli. Tak czy inaczej, rany mimo upływu lat wciąż pozostawały niezabliźnione.

* * *

Cztery dekady– tyle Atlético przyszło czekać na kolejną okazję zapewnienia sobie tytułu najlepszej drużyny w Europie. Czterdzieści długich lat, podczas których wielu fanów Atleti pamiętających wydarzenia z Heysel zdążyło wychować potomstwo, doczekać się wnuków czy też zwyczajnie umrzeć ze starości.

Lata naznaczone przeciętnością dobiegły końca, gdy na Vicente Calderón zameldował się ten, którego doskonale pamiętali tam jeszcze z występów w koszulce w czerwono-białe pasy. Diego Simeone. Gość, który z miejsca odmienił zespół i naprowadził go na zwycięską ścieżkę. W końcu jako piłkarz zdobył z Atlético ostatnie do tamtej pory mistrzostwo kraju.

Liga Europy, Superpuchar Europy, Puchar Króla, Superpuchar Hiszpanii, aż w końcu w sezonie 2013/14 mistrzostwo kraju i awans do finału Ligi Mistrzów w Lizbonie, w którym „Los Rojiblancos” przyszło się zmierzyć z rywalem zza miedzy – Realem Madryt. Był to zresztą pierwszy w historii finał tych rozgrywek z udziałem klubów z tego samego miasta.

Jedni walczyli o odniesienie upragnionego dziesiątego triumfu w Lidze Mistrzów/Pucharze Europy, drudzy natomiast uskrzydleni sukcesem zwycięstwem w Primera División stanęli przed szansą na zapomnienie o demonach przeszłości i jednoczesne udowodnienie całemu światu, że dominacja Realu w stolicy Hiszpanii to już wyłącznie zamierzchłe dzieje. To miało być zwieńczenie romantycznej opowieści o zgranej paczce kumpli, bez gwiazd światowego formatu, która ciężką pracą, konsekwencją i zjednoczeniem zaszła na sam szczyt.

Do pewnego momentu wszystko rzeczywiście wskazywało na to, że się uda. Błąd Casillasa w pierwszej połowie wykorzystał Godín (który kilkanaście dni wcześniej był również autorem gola na wagę mistrzostwa kraju). 1:0 dla Atleti. Real grał źle, wręcz beznadziejnie. Nie stwarzał sobie sytuacji, sprawiał wrażenie kompletnie sparaliżowanego i niebędącego w stanie zrozumieć tego, co się dzieje. Atlético zaś z każdą chwilą było coraz bliższe triumfu. Już witało się z gąską…

I wtedy właśnie los splunął im w twarz. Dokładnie tak, jak zrobił to czterdzieści lat wcześniej.

93. minuta, rzut rożny dla „Królewskich”. Dośrodkowanie Luki Modricia. Najwyżej ze wszystkich wyskakuje Sergio Ramos i głową pakuje piłkę do siatki. Diego Simeone próbował jeszcze zagrzać swoich zawodników do walki. Był on jednak ostatnią osobą, która wierzyła, że da się jeszcze cokolwiek zdziałać. Piłkarze „El Cholo” nie potrafili poradzić sobie z tak bolesnym ciosem. Jasnym stało się, że dogrywka to dla Realu jedynie czysta formalność…

Historia znów udowodniła, że lubi się powtarzać – Atlético po raz drugi grało w finale i po raz drugi przegrało go w ostatniej sekundzie. Rzekę Manzanares na nowo wypełniły łzy. A mówili przecież, że piorun nie trafia nigdy dwa razy w to samo miejsce…

Gdyby tego było mało, w następnym sezonie „Los Colchoneros” również musieli uznać wyższość Realu Madryt w Lidze Mistrzów, tym razem w ćwierćfinale. Gola, który wyrzucił ich za burtę stracili – jakżeby inaczej – w samej końcówce rewanżowego starcia. A że wcześniej w lidze i Pucharze Króla tłukli sąsiadów jak chcieli? Niewiele znaczący szczegół.

* * *

Czas na trzecie podejście. Wóz albo przewóz. Wyczekiwana chwała albo kolejne, jeszcze bardziej bolesne rozczarowanie. Cel? „Venganza”, czyli z hiszpańskiego „zemsta”. Słowo klucz. Słowo, które na Vicente Calderón powtarzają jak mantrę. Pierwszy krok ku jej dopełnieniu udało się już wykonać – Atlético wyrównało w półfinale porachunki z Bayernem (były to pierwsze potyczki obu zespołów w Lidze Mistrzów od czasów finału w 1974). Teraz czas na zmierzenie się demonami mniej zamierzchłej przeszłości.

Najnowsze

Hiszpania

Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Patryk Stec
2
Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Hiszpania

Hiszpania

Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Patryk Stec
2
Polowanie na czarownice w Realu Madryt. Kto jest winny?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...