Liga Europy to takie rozgrywki, w których sto sześćdziesiąt drużyn rok tłucze się między sobą od Portugalii po Kazachstan, a na końcu wygrywa Sevilla. Ci nałogowcy znowu to zrobili. Znowu wygrali, znowu bezdyskusyjnie. Właściwie to trofeum powinno nosić już imię Unaia Emery’ego.
Niby wiadomo, że skoro finał Ligi Europy, to bukmacherzy nie powinni ustalać kursów na samo rozstrzygnięcie – a raczej na to, w którym miejscu swojego gabinetu prezes Sevilli ustawi sobie okazałą popielnicę od UEFA. Ale zaczęło się niebanalnie. Zaczęło się bowiem od angielskiego huraganu. To było czołowe zderzenie kombajnu „Bizon” ze śpiącym w trawach: Liverpool atakował raz po raz. Grał intensywnie, grał szybko, grał kombinacyjnie. Maszyna Kloppa, jaką znamy i cenimy, a która fantazyjnym strzałem Sturridge’a napoczęła armadę z południa. Najlepszy w Sevilli do zmiany stron był arbiter, który wyraźnie zapomniał, że jest sędzią piłkarskim, a nie siatkarskim. Dawno nie widzieliśmy, żeby jakiejś drużynie tak piłka lepiła się do rąk w polu karnym. Co najmniej jeden karny na pewno się Anglikom należał.
Mieli prawo być rozgoryczeni? Mieli.
Ale też mieli rywala na widelcu, trzeba go było tylko przegryźć. Piłka po ich stronie.
Szatnia Sevilli w przerwie poszła jednak wzorem polskich ligowców: powiedziała sobie kilka mocnych słów, wyciągnęła wnioski, a wszyscy wiemy, że to niezawodna recepta na sukces. Gracze Liverpoolu jeszcze się porządnie nie ustawili, jeszcze sprawdzali, czy się nie zaplątali w getry, a już było 1:1 po akcji Mariano z Gameiro. Ile tam było, siedemnaście, dziewiętnaście sekund po gwizdku? Blitzkrieg, cios nokautujący tuż po wznowieniu bokserskiej rundy. Niby jeszcze daleko do końca, ale w tamtym momencie balon The Reds został przekuty.
To była metamorfoza, jakiej nie powstydziłby się Groclin Grodzisk Dyskobolia z sezonu 99/00. Sevilla z drużyny, która sennie przyglądała się co wyrabiają nakręceni rywale, zmieniła się… cóż, w bandę nakręconych gości, którzy golili śpiących Anglików. Zmiana o 180 stopni, wymiana pięciu kart w pokerze. Wymienność pozycji, szybkość rozegrania, piękne bramki Coke… Sevillistas wrzucili takie tempo, że można było tylko patrzeć i podziwiać, względnie – uczyć się. Sturridge miał nadzieję, że jego gol będzie kulką w głowę, a tymczasem tylko podrażnił potwora.
Gratulujemy Grześkowi Krychowiakowi, który jak zwykle najbardziej imponował nam w nieoczywistych sytuacjach. Była taka pogoń za Firmino w pierwszej połowie, kiedy Sevilli kompletnie nie szło. Brazylijczyk miał z metr przewagi nad Polakiem, ze dwie, trzy świetne opcje do rozegrania, ale Grzesiek tak go zagonił, tak go dręczył (a wszystko bez faulu), że z wielce obiecującej akcji wyszła tylko strata, choć zdrowy rozsądek nie dawał Krychowiakowi żadnych szans.
Klopp? To jego kolejny przegrany finał. Rodzi się jakiś kompleks? Może, ale dla szkoleniowca tej klasy to tylko kwestia czasu, kiedy się odblokuje. Bo może dzisiaj przegrał, ale umówmy się: widać wyraźnie, że The Reds zmierzają w obiecującym kierunku. Na Sevillę w ich koronnej konkurencji, a więc w finale Ligi Europy, jeszcze było za wcześnie, ale niebawem – kto wie, kto wie.
Hiszpanie natomiast pieczętują kolejny fenomenalny sezon w Europie. Ich klubowa dominacja nie podlega żadnej dyskusji. Rywalizacja z Anglikami, często podnoszona tu i ówdzie, puentowała się dzisiaj sama: Premier League pomacha szabelką, nawet pokaże się z błyskotliwej strony, ale potem przychodzi miejsce na zabójczą hiszpańską efektywność i się kończą zawody. Kolejny raz w przyszłej edycji Ligi Mistrzów obejrzymy więc pięć hiszpańskich drużyn i nawet, jeśli ktoś wolałby The Reds, bo historia, bo marka, bo ciekawiej, to wszystkie jego argumenty rozwiewa jeden koronny: z jakości. Lidze, która tak wyciera podłogę resztą Europy, piąte miejsce w Champions League należy się jak psu buda.