Największego frajerstwa w historii ligi hiszpańskiej nie stwierdzono. Nie dziś. Real był mistrzem przez piętnaście minut dzielące gola Cristiano Ronaldo na Riazor od pierwszego trafienia Luisa Suáreza w Granadzie, ale koniec końców futbol nie napisał kolejnego scenariusza filmu science fiction. Wydarzyło się dokładnie to, czego można było się spodziewać – Barcelona nie zrobiła z siebie pośmiewiska, bez najmniejszych problemów pokonała Granadę i tym samym zapewniła sobie ostateczny triumf w krajowych rozgrywkach.
„Blaugrana” od samego początku nie wyglądała na drużynę toczącą właśnie bój mający zadecydować o mistrzostwie Hiszpanii. Wiążąca nogi presja? Nerwowość? Pośpiech? Wolne żarty. Duma Katalonii wyszła na plac gry w konkretnym celu i spokojnie go zrealizowała. Jak gdyby nawet przez myśl nie przeszło jej, że ma prawo wydarzyć się dziś cokolwiek nieoczekiwanego. Bezstresowe klepanie, bez szarżowania, Suárez raz, Suárez dwa (ależ o piłkę powalczył Dani Alves!) i pozamiatane. C’est fini. Po ptakach. Puchar zostaje w stolicy Katalonii. Podjęta przez Real w kwietniu romantyczna pogoń za odwiecznym rywalem, choć piękna, okazała się bezskuteczna.
Kto spodziewał się dziś jakichkolwiek emocji, wrażeń musiał szukać gdzie indziej jeszcze przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę. W Barcelonie kibice mogli z czystym sumieniem zacząć powoli wiązać buty i szykować się do całonocnego wyjścia na miasto, zaś w Madrycie wiedzieli już, że przygotowane i tak na wszelki wypadek szampany będą zmuszeni chłodzić jeszcze przez co najmniej dwa tygodnie. Tam już nic nie miało prawa się wydarzyć. Widzom, którzy zostali przed telewizorami, brak zwrotów akcji postanowił wynagrodzić jeszcze tylko Luis Suárez, który pod koniec meczu postawił ostatni stempel na mistrzowskim tytule, strzelając swoją 40. bramkę w ligowym sezonie i rozbijając tym samym monopol Cristiano i Messiego.
Czy piłkarze Granady grali tak, jak gdyby przed startem potyczki otrzymali od Florentino Péreza po walizce wypełnionej twardą europejską waluta? Nie. Czy poszli w drugą stronę i odpuścili? Również nie. Podopieczni José Gonzáleza nie wyszli na murawę ani po to, by na boisku umierać za korzystny rezultat, ani też po to, by wręczyć rywalom kwiaty, pogratulować im tytułu i pomachać na do widzenia. Andaluzyjczycy spisali się po prostu tak, jak można było się spodziewać po piętnastej drużynie w tabeli w potyczce z liderem. Coś tam wybili, coś tam starali się szarpnąć skrzydłem, coś niby próbowali, ale ostatecznie najzwyczajniej w świecie decydował brak umiejętności i różnica klas. Nikt w Madrycie przy zdrowych zmysłach do Granady pretensji o brak zaangażowania z pewnością mieć nie może. Jeśli ktokolwiek uważa, że zespół z południa się podłożył, najwidoczniej żyje w dziwnym bajkowym świecie.
Stało się po prostu to, co stać się musiało. Cała filozofia.
* * *
W równoległej rzeczywistości na El Riazor o zachowanie nadziei walczył także Real Madryt. „Królewscy” pokonali Deportivo 2:0 po dwóch golach Cristiano Ronaldo, jednak w ostatecznym rozrachunku były one w stanie przyklepać ekipie Zinédine’a Zidane’a jedynie drugą lokatę.
Nie ma jednak co się oszukiwać – w stolicy Hiszpanii nikt dziś raczej nie zalewa się łzami porażki, ponieważ podobny scenariusz fani „Los Blancos” z pewnością dopuszczali do siebie już od dawna. Tak czy siak, za walkę do końca – olbrzymie brawa. Po spodziewanym niepowodzeniu teraz plan jest już tylko jeden – wzniesienie w Mediolanie ku niebu uszatego pucharu. Jeśli to również się nie powiedzie, wtedy płacz będzie już zdecydowanie głośniejszy.