Po tej kolejce czas wreszcie odłożyć kalkulatory. Żeby Barcelona zdobyła mistrzostwo, musi tylko ograć Granadę albo nawet zremisować i liczyć, że Real zgubi punkty na Deportivo. Musiałby wydarzyć się kataklizm, by Blaugrana przegrała mistrzostwo na tym etapie. Byłaby to chyba największa kompromitacja w dziejach hiszpańskiego futbolu. Większa nawet od tego, czego wczoraj dokonało Atletico. Jeśli ktoś nie wierzył w czystość sportu, spodziewał się ustawki i postawił na nią fortunę – a takich osób zapewne były tysiące – to wieczór musiał spędzić w żałobie. Ekipa Simeone dokonała niemożliwego. Przerżnęła matematycznie mistrzostwo na stadionie bezwzględnie najgorszej drużyny Primera División, która na dodatek już spadła.
Że Sevilla przegra z Granadą – tego można się było spodziewać. Nie chcemy pisać o podkładaniu się, by Granada mogła się utrzymać, ale Unai Emery ustalił priorytety jasno – liczą się finały Ligi Europy i Copa del Rey, a na wczorajszy mecz najchętniej w ogóle by nie wybiegali. Z pierwszego składu na Granadę wyszło trzech zawodników – Kolodziejczak, Iborra i Konoplyanka. Gwiazdy – jak Krychowiak, Banega czy Rico – wszystko oglądały z ławki lub trybun. Bukmacherzy spodziewali się – nazwijmy to – nietypowego rozwiązania, mocno obniżyli kursy na Granadę i mieli rację. Skończyło się 1:4, czyli boiskową kompromitacją Sevilli, o którą jednak nikt na Sanchez Pizjuan nie będzie miał pretensji.
Z Levante jednak było inaczej – oni do wygrania nie mieli nic. Spadli już wcześniej – jako pierwsza drużyna – i mogli jedynie walczyć o chwilową radość kibiców. Bo o odzyskaniu ich zaufania mowy być nie mogło. I nagle ta mizerna paczka, na którą przez cały sezon nie dało się patrzeć, wybija z rytmu Atletico. Zaczęło się idealnie – od trafienia Torresa w drugiej minucie, potem w 29. wyrównał Casadesus i zaczęły się męki zakończone golem Rossiego na 2:1. – Levante było lepsze, zamknęło się i nie pozwalało nam stwarzać sytuacji. Mają niesamowitą godność, walczyli, mimo że już spadli. Ból przesłania mi radość, że rywalizowaliśmy o mistrzostwo z wielkimi aż do przedostatniej kolejki – powiedział po meczu Simeone, który spotkanie obejrzał z trybun.
W jego erze do wygrania zostało jedno – Liga Mistrzów. Takę retorykę obierali też jego podopieczni w trakcie sezonu. Już przed kilkoma miesiącami opowiadali, że – choć mistrzostwo jest oczywiście ważne – wypadałoby wreszcie triumfować w Champions League. I choć Atletico stworzyło najszczelniejszą defensywę w dzisiejszym futbolu, to jednak – tak wypada ocenić z dzisiejszej perspektywy – następujące trzy wpadki zabrały im mistrzostwo:
1:1 z Deportivo
1:2 ze Sportingiem
1:2 z Levante.
W każdym z tych przypadków Atleti rozpoczynało od prowadzenia. Po drodze zdarzyło się sześć porażek, ale najbardziej bolesne są właśnie te trzy – bo nikt inny jak ekipa Simeone nie osiągnął takiej perfekcji w energooszczędnym wygrywaniu. Momentami oglądało się ich z bólem zębów, ale na ogół można było się spodziewać, że jeśli wyjdą na prowadzenie, to po prostu je dowiozą. Na ostatniej prostej zabrakło jednak paliwa i rywale dokonali remontady.
Jakkolwiek jednak zakończy się ten sezon – czy bez trofeów, czy z trofeami – te rozgrywki będą dla Simeone sukcesem. Po pierwsze – chyba na stałe przełamał system dwupartyjny Realu i Barcelony, po drugie – wykręcił 2,3 punktu na mecz w lidze, co oznacza drugi wynik w historii 79 sezonów Atletico w Primera División. Minimalnie lepszy rezultat Los Colchoneros wyrzeźbili jedynie dwa lata temu, gdy zdobywali mistrzostwo z – a jakże – Simeone na ławce. Dziś jednak o brak tytułu nikt nie będzie miał pretensji. Liczy się tylko 28 maja, Mediolan i starcie z Realem.
A Barcelona? Cóż… Prezydent utrzymanej Granady, Quique Pina zapowiada przed ostatnią kolejką, że „musimy być najbardziej profesjonalni jak to możliwe”, ale to zespół tak mizerny, że Messi i spółka powinni ich rozklepać wybudzeni o każdej porze nocy. Z drugiej strony – Real na ich stadionie męczył się do 85. minuty, gdy Modrić wpakował z dystansu na 2:1. Czy Barcelona może jednak zostać drugim Ajaksem 2015/16?