Pewnym jest już, że ofiarami swojej katastrofalnej dyspozycji zostanie ktoś z dwójki zasłużonych – Werder Brema lub VfB Stuttgart. Być może obie ekipy uchronią się nawet od bezpośredniego spadku na zaplecze, ale choćby jedna z nich będzie musiała zmierzyć się w barażach (najprawdopodobniej z FC Norymbergą). No właśnie, Werder i Stuttgart. W lidze, gdzie gra mający 15-milionowy budżet Darmstadt, gdzie na kilka kolejek przed końcem spada beznadziejny Hannover, do ostatniej serii gier o swój los muszą drżeć dwie tak renomowane firmy. Jak to się stało, że z drużyn, które jeszcze w tym stuleciu sięgały po mistrzostwo i występowały w Champions League, a których przyjazd na jakikolwiek stadion do niedawna wywoływał mobilizację wśród fanów, nagle pozostały dwa chwiejące się na nogach giganty, które za chwilę mogą runąć w drugoligową otchłań?
Problemów obu drużyn należy paradoksalnie szukać w… ich sukcesach. Bremeńczycy Bundesligę wygrali w 2004 roku, zaś VfB trzy lata później. W obu przypadkach były to triumfy niespodziewane, które obsypywały kluby deszczem pieniędzy i obdarowywały możliwością gry w Lidze Mistrzów. Pierwsi z nich w tych elitarnych rozgrywkach poradzili sobie co najmniej dobrze, bo udział w nich wzięli jeszcze w przyszłości kilkukrotnie.
Rok 2007. Werder pokonuje Real Madryt 3:2
VfB zaś swój udział zakończyło na zdobyciu trzech punktów w umiarkowanie trudnej grupie z Manchesterem United, Glasgow Rangers i Olympique Lyon. Sęk jednak w tym, że w obu ekipach mieli problem z tym, w jaki sposób wydawać nadwyżkę kasy. Werder potrzymał się jeszcze parę lat na szczycie, ale przesadne popuszczanie pasa musiało w końcu skończyć się tragedią. Kilka nieudanych transferów za grubszą gotówkę, potężne kontrakty dla przeciętnych piłkarzy i nastały czasy chude nie tylko pod kątem finansowym, ale i sportowym. Oczywiście szereg analogii odnajdziemy też w Stuttgarcie, który mimo sporego wsparcia ze strony potężnego koncernu, Mercedesa, dziś musi dokładnie oglądać każdego centa.
Dziś zarówno nad Wezerą, jak i w Badenii-Wirtemberdze zbierają plony fatalnego zarządzania. Obaj konkurenci w walce o utrzymanie brutalnie kapcanieli z roku na rok; Werder na przestrzeni ostatnich lat zajmował odpowiednio miejsca: 9, 14, 12, 10, zaś VfB: 6, 12, 15, 14. Co gorsza – w klubie nikt nie bił na alarm, nikt nie podnosił larum i nie wszczynał rewolucji. Wymieniano element po elemencie, raczej niespiesznie, ale i przy tym zupełnie niefortunnie. Zamiast zatrudniać zawodników coraz lepszych, dawano kontrakty tym, którzy poważny futbol do dziś mogą zobaczyć co najwyżej w telewizji. Dokonywano roszad również na stołkach trenerskich i dyrektorskich, ale najczęściej korzystano z usług tych, dla których po serii blamaży była to ostatnia szansa, by nie wypaść z obracającej się w zawrotnym tempie karuzeli.
Tym sposobem, przed ostatnią, trzydziestą czwartą serią gier w Bundeslidze, Stuttgart do pozycji dającej baraże ma dwa punkty straty, a Werder do lokaty piętnastej, ostatniej gwarantującej utrzymanie, jeden punkt. Ciekawie będzie o tyle, że bremeńczyków wyprzedza Eintracht Frankfurt, który w sobotę… przyjeżdża na Weserstadion. VfB natomiast po tym, jak u siebie przegrało 1:3 z Mainz, uda się do Wolfsburga, który nie walczy o nic, a w tym sezonie jest wyjątkowo niewymagającym przeciwnikiem.
Jakkolwiek ten sezon się dla obu klubów nie zakończy, to chyba w końcu u jednych i drugich ktoś w końcu przejrzy na oczy. Być może właśnie spadek do drugiej ligi, takie swoiste katharsis byłoby momentem przełomowym i bodźcem do tego, by zerwać z wszechobecnym w Bremie i Stuttgarcie marazmem oraz nijakością. Bo nawet jeśli nie teraz, to za rok prawdopodobnie znów o utrzymanie biliby się ci sami.