Wembley. Słyszysz tę nazwę i myślisz: ikona futbolu. Świątynia, jeden z najsłynniejszych stadionów świata, który pod względem marki stoi na równi z Maracaną, Camp Nou, Bernabeu, Estadio Azteca, San Siro. Ale czy Wembley nie jest to czasem marka mocno przyblakła? Brytyjski The Times ogłosił je najbrzydszym budynkiem Anglii, nazywając “nadętym, podstarzałym biurowcem, na który przewrócił się żuraw, a do którego doklejono boisko”.
Choć w ten weekend do Londynu przyjechał Obama, choć świętowano obchody dziewięćdziesiątych urodzin Królowej, choć odbył się trzydziesty szósty London Marathon, tak my wybraliśmy się na półfinał FA Cup, Watford – Crystal Palace, oczywiście rozgrywanym na największym stadionie Wielkiej Brytanii.
Mina mówi wszystko: gdy ten facet dowie się, że nie tylko jest na fotce, ale także w artykule, przyjedzie mnie zamordować
***
Lądujemy w okolicy na dwie godziny przed meczem – nad stadionem lata helikopter, ulice patroluje policja konna, z dworca Wembley Park Underground Station wylewa się morze kibiców obu drużyn. Zdecydowanie bliżej mają ci z Watford, a dla odmiany Crystal Palace musi przejechać całe miasto – dla nich to podróż, lekko licząc, nawet dwugodzinna. Pamiętajcie, że Londyn to w zasadzie miasto-państwo, dziesięć milionów ludzi, a rozsianych po ogromnym terytorium, bowiem nad planem architektonicznym nie stali Gierek z Bierutem, nie uświadczycie więc blokowisk w naszym tego słowa znaczeniu.
Między kibicami zero agresji. Ramię w ramię pokonują alejkę z dworca na stadion. W teorii policja ma ich rozdzielać, kierować na osobne ścieżki, ale w praktyce wszyscy mają to w dupie i z rozsądnej przyczyny: nie ma potrzeby ingerować, jest spokojnie, wręcz sielsko.
Watford i Crystal Palace nie są klubami zgodowymi – po prostu tylko i aż nie ma między nimi wrogości. Nie miała gdzie się narodzić. Nam mecz wewnątrz-miejski kojarzy się od razu z krwistymi, gorącymi derbami, ale tu trzeba myśleć w kategorii takiej, że każda dzielnica jest jakby osobnym miastem. Dlatego Watford i Crystal Palace to w rzeczywistości jak starcie – nie przymierzając – Jagiellonii z Piastem Gliwice. Elementem zapalnym niby często potrafią być pieśni, ale jakim lontem mogą być “Jason Puncheon, he’s one of our own!” alb o “CPFC, CPFC!”?
Gdzie Crystal Palace, a gdzie Watford. Wembley również jest na północy
Podział i tak był, zarówno na stadionie, którym podzielono się fifty-fifty, jak i jeśli chodzi o… puby. Watford dostało: The Green Man, Blue Room, Liquor Station, JJ Moons, Thirsty Eddies, Masti, Flannery’s, Station 31, The Corner House, The Arch, Fusilier, The Copper Jug, Powerleague, & St Josephs Social Club. Crystal Palace z kolei w swoje posiadanie objęło Crock of Gold, Watkins Folly, Blue Check Café, Crystal Club, The Parish, First Class Sports Bar, The Wembley Tavern, Flyers Last Stand & Moore Spice, a przede wszystkim The Torch. Czemu przede wszystkim The Torch?
Bo The Torch to typowa speluna kibicowska w starym stylu. Tu można się tanio nawalić przed meczem i zapchać czymś tłustym niewiadomego pochodzenia. Niektórzy zakochają się w klimacie The Torch, ale inni znajdując ząb w kiełbasie uznają, że jednak nie jest to romantyzm dla nich.
Wymowny przegląd opinii o knajpie:
“Jeśli idziesz na mecz na Wembley, musisz iść wcześniej do The Torch”.
“Nigdy w życiu nie jadłem gorzej”.
“Polecam na przedmeczowego drinka. Ma klimat”.
“Okropna obsługa. Toalety i pisuary całe w moczu i ekskrementach. Obrzydliwe miejsce. Najgorsza mordownia w jakiej kiedykolwiek byłem”.
***
Konie w policji nadają się na moje oko generalnie do jednego: do nadawania splendoru. Ostatnio w Łodzi widziałem kościelną uroczystość, do której oddelegowano konny oddział straży miejskiej. Dostojnie to wyglądało, nie powiem, ale tylko do momentu, w którym człowiek się przyjrzał: koń też ma swoje potrzeby, a za potrzebą nie pójdzie. Jak walnie, to ładnych parę kilo na chodnik.
Niewidoczny za końmi i autem – facet pocinający tuż przy pasach na akordeonie
Możecie się śmiać, że wyciągam taką kloaczną tematykę, ale jakby te konie przycisnęło, to zrobiłby się niezły burdel pod Wembley. Powiałoby A-Klasą i meczem rozgrywanym przy polu, na którym właśnie pracuje rozrzutnik obornika. Żadne nieprzyjemne zdarzania się jednak nie zdarzały, aż zacząłem podejrzewać, że zwierzaki są szprycowane, względnie głodzone w dniu meczu. Odetchnąłem dopiero wówczas, gdy jeden solidnie zrzucił ciężar z żołądka tuż przy budce z jakimś tanim żarciem.
Jak skończyłby w Polsce lat dziewięćdziesiątych facet sprzedający pod stadionem czapki trefnisia o klubowych barwach?
Na bramce przed wejściem klasyczne multi-kulti. Uprzejmie poradą przed stadionem służy wiking: ze dwa metry wzrostu, ruda broda, łysy. Po wejściu przeszukuje mnie czarnoskóry starszy pan z brzuszkiem, który zupełnie ignoruje moją paczkę polskich fajek, choć już na lotnisku dowiedziałem się, że właśnie dzięki nim zostałem mrówką i przemytnikiem. Przestępstwo uchodzi płazem, jedyna uwaga: przelać colę z butelki do kubka. Kontrolujący wszystko Chińczyk ostentacyjnie nie zwraca na nas uwagi, wjeżdżamy więc na górę, a ze ścian spoglądają na nas cytaty muzyków, którzy koncertowali na starym Wembley: jest Geldof. Jest Collins. Jest Bono. Nawet nie zdążyłem jednak zapamiętać linijek, bo ciągłe “keep moving!” przesuwa nas na zaplecze trybun.
Zaplecze, czyli bary, toalety, transmisje meczów, a także punkt bukmachera. To tu niespodziewanie dość dobitnie odczuwa się wielkość Wembley: dziesiątki tysięcy osób w samym korytarzu okalającym trybuny, a nie ma tragedii. Oczywiście jest dość tłoczno, ale bez dramatu, bez chodzenia sobie po głowach.
Londyn to niebrzydkie miasto, ale panorama z Wembley akurat nie powala
***
Piąty rząd licząc od góry – lęku wysokości nie mam, tu jednak potrzebowałem chwili, by ochłonąć. Piąty rząd od góry na Wembley to już poważna wysokość, taka, przy której chciałbyś mieć chociaż podstawowe zabezpieczenie, jakiekolwiek oparcie, a nie ostrą stromiznę i bardzo mało miejsca. Ciągle widziałem siebie koziołkującego po jednym fałszywym ruchu gdzieś w okolice narożnika boiska.
Myśl przewodnia: żadnych gwałtownych ruchów. Na szczęście miałem ze sobą program meczowy, więc było czym się zająć.
Pięć funtów za program meczowy? Już słyszę zbiorowe pukanie się w czoło. Ale być może zapominacie, że Anglicy są zwariowani na punkcie programów meczowych – to nie kilka stron spiętych zszywaczem pani Jadzi, gdzie są trzy reklamy, dwie grafiki i pół strony faktycznej treści. Moje pięć funtów poszło na posiadający sześćdziesiąt stron pięknie wydany magazyn pełen unikalnych materiałów, a takiej jakości, że nie mogłem się oderwać choć ultrasem Watford ani Palace wierzcie nie jestem.
Najbardziej spodobały mi się felietony obu trenerów: swoje obszerne kolumny wypełnili zarówno Pardew jak i Flores. Kapitalny pomysł! Pardew pisał chociażby: “może i trwa era, w której utrzymanie w Premier League ma większą wagę dla klubu niż trofea, ale zostanie koronowanym, zostanie zwycięzcą, zawsze musi być marzeniem trenerów, piłkarzy, kibiców”.
Wyobraźcie to sobie – Urban i Czerczesow felietonem, nie skrótowo, a ciekawie i wyczerpująco. Ja to kupuję.
Dalej choćby sylwetki gwiazd: nawinęli się Zaha i Ighalo. Teksty nie będące esencją Wikipedii, ale poparte wywiadem i napisane ze swadą. Duża klasa.
Do tego materiały nieszablonowe, jak rozmowa z Milesem Jacobsonem ze Sports Interactive, jednym z ojców Football Managera, a prywatnie kibicem Watford.
“Prasa pisała, że to była najlepsza telewizja odkąd człowiek chodził po księżycu” – tak John Salako i Mark Bright wspominali pamiętny półfinał FA Cup z 1990 pomiędzy Crystal Palace i Liverpoolem, gdzie “The Eagles” wygrali 4:3, choć w lidze przegrali z “The Reds” 0:9.
Na deser niezwykłe, a zapomniane historie z półfinałów Pucharu Anglii: nie sposób nie zamyślić się nad absurdalnością meczu Arsenal – Stoke z 1972, gdzie liniowy nie gwizdnął oczywistego spalonego w decydującej akcji, bo pomylił obrońcę ze sprzedawcą programów meczowych.
Nawet głupie opisy składów, gdzie trudno się wykazać, wykonane są zarówno profesjonalnie, ale i z naciskiem na ciekawostki – dowiemy się, że Bolasie grał na Malcie, rodzice Pantilimona są głuchoniemi, a Troy Deeney to “Mr Watford”, jedyny gość w drużynie, który pamięta jak to było przed wejściem rodziny Pozzo.
Takie programy kupowałbym przed każdym meczem.
***
Na trybunach totalna mieszanka. Obok mnie dwóch czarnoskórych, po lewej siedzą trzy typowe białe Angielki, a rozrzut wieku od trzydziestki do sześćdziesiątki.
Trzy rzędy przede mną fanatyk Crystal Palace wychowujący kilkuletnią córeczkę na równie wielką fanatyczkę – mała siedzi mu na barana i macha z całych sił szalikiem. Tuż przed nami ojcowie i synowie, także w rozlicznych konfiguracjach: rodzic, który zabrał trójkę dzieciaków by podarować im piłkarskie święto. Syn, który zabrał na mecz siwiejącego ojca. Notabene w przerwie ów syn poszedł ojcu po jedzenie – jakieś frytki i kurczaka – a wrócił na trybunę dopiero w sześćdziesiątej minucie, także takie fanaberie jak gastronomia i na Wembley są okupione stratą cennych minut.
Obecni byli też kibice-turyści, czyli choćby Azjaci pstrykający zdjęcia co minutę. Doping na naszej trybunie nie był zorganizowany, ale często zagrzewał do głośnych okrzyków łysy Polak (to znaczy, podejrzewam, że to Polak, chyba, że bluzy z polską flagą dziś są tak popularne wśród innych nacji), zresztą z niemałymi sukcesami.
Niespodziewanie po pierwszym gwizdku zaczynam oglądać garnki na żywo prosto z kuchni czyjegoś domu. Bardzo popularne okazuje się bowiem streamowanie bliskim meczu smartfonem.Tu i ówdzie widać twarze niezmiennie zawiedzione tym, że oni mają tylko tę namiastkę, że mogą tylko doceniać i zazdrościć, jak kto inny się bawi albo przynajmniej “bywa”. Powiecie, że dorabiam teorię, ale serio – z pomiędzy garnków, z kanap, znad kolacji, nie widziałem rozradowanych transmisją twarzy.
Fruwające balony regularnie dolatują na samo boisko – w przerwie trzynastu groundkeeperów wymiata siedem czerwonych “flaków” z pola karnego Watford. Murawa wygląda fantastycznie: aż bije jakością po oczach. Cały czas zastanawiasz się – jakby to było zagrać na takim dywanie? Trzynastu groundkeeperów przed meczem odprawiło swoje szamańskie rytuały i nie wiem co robili, ale widać było w tym wielką precyzję i pieczołowitość.
***
Doping Crystal Palace zdecydowanie lepszy niż ten Watford. “Eagles” mają kocioł, który cały czas nadaje rytm, ani przez chwilę nie jest cicho. Watford to niby ocean żółtych koszulek, ale patrzysz na trybunę za bramką, a tam zero ruchu, zero jakiejkolwiek akcji. Nie ta półka intensywności.
Pierwsze dziesięć minut Crystal Palace śpiewa o Alanie Pardew – kończy się to pierwszą bramką (gol po wrzutce). Pardew ma wszystko, by zostać Fergusonem południowego Londynu: niesłychanie zaangażowany jest w rozwój klubu na różnych polach, do tego ma gigantyczny szacunek kibiców i wielkie zaufanie włodarzy.
Kibice Watford budzą się dopiero po wyrównujące bramce (gol po wrzutce). Wtedy, owszem, pokazują swoją siłę. Wcześniej byli przytłoczeni tak jak i piłkarze “Szerszeni”, ale po trafieniu Mr Watforda żółta połowa Wembley fetuje, a potem śpiewa i zagrzewa swoich do boju.
Trybuny Palace przyjęły cios. Tylko kocioł nie przestaje śpiewać, ale dominacja rywali jest znaczna.
Trafienie na 2:1 (gol po wrzutce) to jednak morderstwo zapału “Szerszeni”. Doping Watford gaśnie jak wyłączony przyciskiem, natomiast w Crystal Palace znowu pojawiają się hymny o Pardew, proste a mocne “CPFC! CPFC!”, a do regularności kotła zaczynają też dołączać kolejne trybuny. Widać, że Crystal Palace to nie jest klub, który ma na meczach samych turystów, a taki, który wciąż zachowuje sporo z tradycji angielskich trybun.
Nie powiem jednak, by mną wstrząsnęło co pokazali, że to jakiś kibicowski inny poziom. Kocioł wymięka przy prawie każdej ekipie Ekstraklasy – w gorszych chwilach to może wyłącznie kilkadziesiąt osób (w Watford raptem kilka). Niemniej atmosfera na Premier League staje się coraz bardziej teatralna, więc takie Crystal Palace i tak uchodzi za wyjątek, za klub w zasadzie na ten klimat kibolski.
A co do komfortu oglądania: mówią, że oglądanie meczu z samego szczytu to słaba impreza, mało widać, prawie jakbyś na dachu siedział. Ja natomiast doszedłem do wniosku, że chętnie oglądałbym tak wszystkie mecze w telewizji: dajcie mi dźwięk trybun, zero komentatora, a do tego ogląd całego boiska. Widzę wszystko jak na dłoni, naprawdę wolę to, niż na zbliżenie wydłubującego kozę z nosa X.
A co widziałem jak na dłoni? Kilka niezłych akcji Bolasie. Ambicję Watford. Spryt taktyki Pardew. Ciągłe dążenie do wyeliminowania przypadkowości z gry.
***
Jak sprawnie pogonić 90 tysięcy ludzi do domów? Opuszczenie stadionu to żaden problem, ale kłopotem jest aleja. Tutaj kontrolę przejmują stewardzi i policja, nie pozwalając na pochód każdemu: potrafią wejść i zatrzymać ruch na całej uliczce, rozładowując w ten sposób natężenie, podejrzewam, że również w metrze. Tłum nie narzeka, grzecznie stoi, kibice Watford obok kibiców Crystal Palace, jedyna reakcja to głośne wyrażanie ulgi, gdy stewardzi wreszcie na znakach pokażą “Go”.
Oczywiście CPFC nie omieszka przypomnieć, kto wygrał. Triumfalne śpiewy ciągną się od stadionu aż po metro, w którym jest zaskakująco swobodnie – gdybym się uparł, miałbym miejsce siedzące po jednym przystanku, taka jest częstotliwość kolejnych odjazdów. Wspomniane śpiewy jednak w zasadzie nigdy nie biorą na cel Watfordu: po wagonie, którym jadę, niesie się raczej gromkie “Who the fuck are Man United?”. Czerwone Diabły czekają już na Crystal Palace w finałowej batalii FA Cup, oczywiście znowu na Wembley.
***
Po spotkaniu ze świątynią futbolu jako pasjonat piłki spodziewałbym się kopa w jaja. Szczęka do ziemi, cios w szczepionkę. Nic takiego nie miało miejsca. Dzisiejsze stadiony są coraz podobniejsze do siebie, Wembley również ma ten nowoczesny “korpokrój”.
Może jednak imponować swoim ogromem, jest gotowe do przyjęcia imprezy każdej wielkości. Można dyskutować z tym, czy to architektoniczny bubel, ale nie można z tym, że mecz ogląda się tutaj znakomicie. Poza tym wciąż Wembley to dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi usadowionych już od linii bocznej, a to daje fantastyczny potencjał na spektakl stworzony przez kibiców.
Być może tu tkwi paradoks: choć Wembley to stadion skrojony już na nową modłę, tak największą siłę, wyjątkowość, może pokazać tylko poprzez wrzenie trybun. Widziałem to wyraźnie w tych chwilach, kiedy Crystal Palace wrzucało piąty bieg.
Cóż, może załapałem się na zły mecz. Na drugi letni jak Watford – Crystal Palace raczej bym się nie wybrał, ale zobaczyć tutaj rywalizację dwóch nienawidzących się obozów, które rywalizują ze sobą zażarcie od dekad… Tak, to by mogło być coś.
Tylko problem jest jeden: co musiałoby się stać, by na Wembley rozegrano derby Łodzi?
Leszek Milewski
Fot. Katarzyna Brzezowska