Mieliśmy emocje w tym meczu, ktoś może powiedzieć – nieco sztucznie wykreowane, bo poniekąd przez zasadę bramek na wyjeździe, ale jednak Wolfsburg swoją postawą w zeszłym tygodniu zasłużył, by dziś się liczyć. I był w grze naprawdę długo, tak naprawdę do końca, ten jeden gol wciąż dawał awans. Ale ta bramka była jak fatamorgana – nieosiągalna. Musieliby mieć Ronaldo w składzie, a wiadomo po czyjej stronie on dziś stał.
Znów to Portugalczyk okazał się decydujący, to on rozstrzygnął tę rywalizację. W 77. minucie charakterystycznie rozstawił nogi i wziął kilka wdechów – wielu kpiło z tej pozy, bo jego rzuty wolne są najczęściej groźne, ale tylko dla siedzących za bramką kibiców, jednak dziś przypomniał sobie, jak skutecznie je wykonywać. Tak, miał trochę szczęścia, bo patronem muru Wilków był durszlak, ale cholera – szczęście sprzyja lepszym. A Ronaldo był dziś najlepszy i w ogóle dziwne, że dwumecz rozstrzygnął tak późno, bo Portugalczyk miał na to ochotę gdzieś w okolicy pierwszego kwadransa.
Strasznie daleko sięgają macki polskiego futbolu – Czesław Michniewicz powiedział kiedyś, że 2:0 to najgorszy wynik na prowadzenie i wzięli sobie tę mądrość do serca nawet w Madrycie. No bo jak inaczej wytłumaczyć postawę Realu? W 16. minucie gong, kilkadziesiąt sekund później poprawka i Wolfsburg na deskach – wszyscy czekali na kolejne gole, czyli nokaut. Tymczasem to się nie stało, Królewscy dali na wstrzymanie i już nie stwarzali tylu groźnych sytuacji. Podali rękę rywalowi, nad którym znęcał się Ronaldo – co miał to wykorzystał, olał nawet statystykę mówiącą, że tylko parę procent rzutów rożnych daje efekt bramkowy. Dla Wolfsburga gol stracony z kornera to prawdę mówiąc żenada – jedziesz na tak trudny teren, to nie daj sobie chociaż wcisnąć po stałym fragmencie, przed nim najłatwiej jest się obronić. Ale gości gdzieś do 30 minuty nie było na boisku.
Arnold nie był już Schwarzeneggerem jak w pierwszym meczu, a co najwyżej Arnoldem Boczkiem. W ogóle nie istniała ofensywa i goście nie potrafili wyjść z własnej połowy, a obrońcy wyrzucili ze słownika słowo krycie. Na domiar złego kontuzji nabawił się Draxler – dramat w kilku aktach.
Około pół godziny rozpaczliwej obrony, a i tak mogli schodzić do szatni w szampańskich humorach. Miał swoją okazję Henrique i to taką z gatunku wymarzonych – piłka gdzieś na 10. metrze, wystarczyło dobrze przyjąć, potem chociaż poprawnie uderzyć, odległość była przecież tak mała. Nie zrobił ani tego, ani tego – Real pozwolić na nic więcej gościom nie miał już ochoty. Panowie, wystrzelaliście się u siebie, tutaj byliśmy gościnni tylko przez parę chwil, trzeba było korzystać.
Wolfsburg okazję przegapił i następna już nie nadeszła. Real ma swoją całkiem spektakularną remontadę – jakkolwiek śmiesznie to brzmi w kontekście dwumeczu z Wolfsburgiem, czyli ósmą ekipą Bundesligi. Królewscy uratowali Ligę Mistrzów, a i w kraju ich sytuacja jest coraz bardziej obiecująca – rollercoaster w tym sezonie trwa w najlepsze.