Gdyby zespół Leicester City wygrywał mecz za meczem w wielkim stylu, wywołując ochy i achy z każdego sektora, wtedy pisalibyśmy: zaraz nadejdzie temu kres. Tak się nie da grać bez końca. Ale nie. „Lisy” ostatnio nie wygrywają już meczów, z których przebiegu wynika, że wygrać muszą. Dziś zrobiły chyba wszystko, by rzucić Sunderlandowi koło ratunkowe, by przerwać świetną serię Kaspera Schmeichela. Gdyby tylko rywale chcieli to wykorzystać…
Jeśli Sunderlandowi braknie punktu do utrzymania, to nie jeden kibic wypomni to spotkanie Fabio Boriniemu…
😂😂😂😂 Borini just did a Tyson Fury pic.twitter.com/UrTKhwTNbQ
— Max-Well-Made-It (@maxwhitter) 10 kwietnia 2016
… i Jackowi Rodwellowi.
I remember when Evertonians were hyping up Rodwell as the next being thingpic.twitter.com/MEBbES0saj
— Football Accumulator (@footballacca) 10 kwietnia 2016
Tydzień temu pisaliśmy, że Leicester wygrało z Southampton mając pół sytuacji i że wcale wygrać nie musiało. Dziś z akcjami podbramkowymi było już lepiej, ale gdyby Sunderland miał zawodników, którzy wolą trafić w bramkę zamiast we własną szczękę, „Lisy” zapewne zeszłyby z boiska pokonane.
No właśnie. Gdyby. Zeszłyby. Wszystko to przypuszczenia. Leicester wygrywa (2-0), mimo że nie ma już tej wielkiej formy Mahreza, zaryzykujemy też stwierdzenie, że lekko wyhamował Vardy. To nadal ten sam waleczny do ostatniej kropli krwi lider, który potrafi zabiegać każdego obrońcę, przechytrzyć każdego bramkarza, pokazał to zresztą przy obu bramkach, ale i momentami dużo bardziej nieporadny, niż nas do tego przyzwyczaił. W pierwszej połowie potrafił łatwo stracić kilka piłek, przyjęciem piłki wyjechać za linię, skiksować z woleja mając na nodze piłkę na 1:0. Szansę na poprawkę dostał kilkadziesiąt minut później od Drinkwatera, który dziś bezsprzecznie wyszedł z cienia tych, wokół których zrodził się ten cały niewyobrażalny hype. Choć to typowe Leicester, to nie sposób nie docenić stopnia wypieszczenia tego podania.
Właśnie zwycięstwa odniesione jedno po drugim w takim stylu, trochę wymęczonym, trochę szczęśliwym, przekonują nas że nikt już w tym sezonie Leicester nie dopadnie. Zbyt wiele czynników – obok tych czysto piłkarskich – nieustannie im sprzyja, by ta piękna historia miała się nie doczekać happy endu. Małego doczekali się już dziś – już na sto procent zagrają w przyszłym sezonie w Lidze Mistrzów.
Claudio Ranieriemu aż stanęły łzy w oczach. Ten wiecznie drugi wreszcie ma swój moment chwały.
***
Sto lat, sto lat niechaj żyje nam – zabrzmi dziś z pewnością gromko na White Hart Lane, a swoją zwrotkę Dele Alliemu w szatni dośpiewa nawet zwykle powściągliwy Mauricio Pochettino, który jednak ma co świętować. Argentyńczyk nigdy wcześniej nie pokonał Manchesteru United, ale jak już to zrobił…
Tottenham pozostaje w tym momencie prawdopodobnie ostatnim zespołem, który może jeszcze wsadzić kij w szprychy Ranieriemu, w czym ogromna zasługa wciąż jeszcze nastoletniego Alliego. To on rozpoczął prawdziwą masakrę na White Hart Lane, a zanim jutro zniknie wspomniane -naście przy jego wieku, on ma już na koncie osiem bramek i dziewięć asyst na poziomie Premier League, debiut w reprezentacji Anglii, a także zapewnione miejsce na pudle w głosowaniu na młodego piłkarza sezonu.
Później sprawy nabrały już znacznie szybszego biegu. Jeżeli Louis van Gaal miał rozpisany plan gry przy 0:1, to w kilka minut najpierw potargał go Toby Alderweireld, a później w ognisko wrzucił Erik Lamela. Sześć minut, trzy bramki i może lepiej by było, gdyby ten autobus z piłkarzami United, który z powodu korków dotarł na stadion ze sporym opóźnieniem, jeszcze pokrążył trochę po Londynie. Albo gdyby pod stadionem zacięły się w nim wszystkie drzwi. Końcówka spotkania to był prawdziwy popis i nikt nie mógłby wyjść z White Hart Lane zdziwiony, gdyby zerkając na zegar zobaczył wynik jeszcze wyższy niż to 3:0.
***
Najniższą temperaturę miało dziś mieć spotkanie Liverpoolu ze Stoke. Obu zespołom daleko do walki o najwyższe cele, oba chciałyby się podnieść ze środka tabeli i zakręcić się gdzieś w okolicach pierwszej szóstki, ale też w obu przypadkach wydają się to być dość płonne nadzieje. Jeśli dziś ktoś je zachował, to już tylko Liverpool, który ma jeszcze do nadrobienia dwa spotkania. Ze Stoke rozprawił się w naprawdę wielkim stylu.
Jurgen Klopp oszczędził przy tym kilku swoich kluczowych graczy na jeden z najważniejszych meczów sezonu – rewanż na Anfield z Borussią Dortmund. Swoje odsiedział choćby Coutinho, absolutnie niezbędny do skutecznej walki z Niemcami, ale i kruchy, bo w tym sezonie już dwukrotnie pauzujący z powodu urazów. Matematyka jest prosta – znacznie krótsza i mniej wyboista droga prowadzi do Ligi Mistrzów przez Ligę Europy. No bo jeśli ktoś powie nam, że Liverpool może nadrobić dziewięć punktów straty do Manchesteru City, to może to być już chyba tylko Tadeusz Pawłowski.
Ale za dziś i w zasadzie za cały ten tydzień – chapeau bas. Wartościowy remis w Dortmundzie, gdzie Liverpool był skazywany na pożarcie, a na deser demolka Garncarzy ze Stoke okraszona kolejnym świetnym występem Divocka Origiego? Pozytywów na niedzielny wieczór fanom The Reds z pewnością nie zabraknie.