O Primera División w tym sezonie Maciej Skorża nigdy nie powiedziałby, że liga będzie ciekawsza. Sprawa mistrzostwa jest już praktycznie załatwiona, drugie miejsce rozstrzygnie się pomiędzy Atletico a Realem, czwarte jest prawie (wiele zależy od dzisiejszego meczu) zaklepane dla Villarrealu. Prawdziwy kocioł rozgorzał natomiast w dole tabeli, gdzie walka zaczyna iść na noże. Kandydatów de facto jest siedmiu: Espanyol, Las Palmas, Rayo, Getafe, Granada, Gijón i Levante. Wydawało się, że absolutnym pewniakiem, by zlecieć z ligi są ci ostatni, ale… właśnie ograli w derbach Valencię i wszystko znów zostało wywrócone do góry nogami.
Kiedy wydawało się, że Gary Neville znalazł wreszcie formułę na „Nietoperzy” i ten klub zacznie się podnosić… Kiedy zdemolował Rapid Wiedeń w Lidze Europy i zaczynał podejmować coraz więcej słusznych decyzji… Kiedy wreszcie media zaczęły się do niego przekonywać… przyszedł dzisiejszy mecz. Starcie z Levante, czerwoną latarnią La Liga, drużyną niemal bez argumentów, by pozostać w elicie, zespołem bez stylu, poważnego trenera, ale przede wszystkim – derby. Mecz o większym – przynajmniej z perspektywy kibiców – ciężarze gatunkowym niż nawet starcia z Atletico. Konfrontacja, która miała wreszcie oczyścić atmosferę. I nagle Valencia – wydająca latem 137 milionów na transfery – dostaje od tych biedaków w papę. Coś nieprawdopodobnego.
Zero zaangażowania, wysiłku. Brak intensywności, pomysłu na grę. Znowu masa niewłaściwych decyzji. Noże otwierają się w kieszeni sympatyków Valencii, gdy oglądają grę Daniego Parejo. Faceta o olbrzymim potencjale technicznym, ale zwykle prezentującym – doskonale wiecie, o czym mówimy – pressing Iwańskiego. Właśnie ten Parejo stał się wręcz symbolem dzisiejszej Valencii. Drużyny o potężnych możliwościach, ale ukrytych tak głęboko, że praktycznie już kompletnie niewidocznych. Drużyny ospałej, bezpłciowej, dla której sezon w zasadzie już się skończył. Puchary? Bez szans. Walka o utrzymanie? Bez przesady – mimo wszystko aż taki zjazd raczej im nie grozi.
Kilka tygodni temu kibice z Estadio Mestalla nie wytrzymali. Żegnali Neville’a klasyczną panoladą, czyli chusteczkami. Wielu z nich pojawiło się też przy bramie ośrodka treningowego, gdzie wygwizdywano po kolei wszystkich wyjeżdżających. Kilku zatrzymało też samochód Andre Gomesa domagając się, by Portugalczyk tłumaczył się z żenującej dyspozycji zespołu. Najbardziej jednak od wszystkich obrywa się Parejo, a – po tym, co obejrzeliśmy dzisiaj – można podejrzewać, że to dopiero początek. Levante pokazało, kto ma większe cojones w Comunitat Valenciana. Wystarczyło trochę biegania, odpowiedzialności harówki i błysk Giuseppe Rossiego, by pyknąć ekipę Neville’a.
– Valencia w ciągłym zjeździe i bez widocznych rozwiązań. Historia traci znaczenie, gdy w klubie brakuje zarządzania, a wszelkie decyzje wynikają z kaprysów – napisał Santiago Canizares, jeden z bardziej uznanych ekspertów w piłce hiszpańskiej, a liga na dole będzie ciekawa jak nigdy…