Gość uzależniony od adrenaliny. Jeśli właśnie nie prowadzi treningu swojej drużyny i ma chwilę wolnego, to albo z prędkością światła szusuje po szwajcarskich stokach, albo dłubie w garażu przy swoim kolejnym aucie. I to nie byle jakim, bo stworzonym do zwariowanej jazdy na torze wyścigowym i zamykania licznika. Jego szalone życie zdradza też aparycja, która sugeruje, że bliżej mu do gitarzysty rockowej kapeli, aniżeli do wybitnego stratega, który piłkarzy przestawia z precyzją i pietyzmem jakie towarzyszą szachistom podczas wielogodzinnej partii. Martin Schmidt w środę przybił wyraźny stempel na swojej ponad rocznej pracy w Moguncji. W Niemczech nikt nie ma już wątpliwości – po Jürgenie Kloppie i Thomasie Tuchelu, FSV wydaje właśnie na świat kolejnego wybitnego trenera. Mimo, że jest dopiero na początku swojej kariery to jego nazwisko profilaktycznie powinno znaleźć się w notesach prezesów z całej Europy.
Jest maj 2014 roku. Thomas Tuchel szokuje cały piłkarski kraj i rezygnuje z dalszego prowadzenia FSV. Człowiek, które skutecznie kontynuował projekt swojego poprzednika i stopniowo go udoskonalał, niespodziewanie rzuca biały ręcznik. Wśród kibiców – popłoch. Kto go zastąpi? W jaki sposób odbije się to na postawie drużyny? Czy to już koniec złotych czasów, gdy prowincjonalny jednak klub rokrocznie potrafił napsuć krwi największym, z Bayernem włącznie? Podczas gdy w gabinetach dyrektorskich trwała burza mózgów, a dyrektor Christian Heidel przekopywał się przez nadesłane CV w poszukiwaniu kandydata, jeden z niemieckich dziennikarzy wybrał się na miejski deptak by zapytać kibiców o to, komu powierzyliby trenerskie lejce. Przypadkiem pod kamerę nawinął się też Martin Schmidt, który właśnie spacerował z żoną. „Niee, rozmawialiśmy tylko o tym jak bardzo się kochamy i że będziemy za sobą bardzo tęsknić” – zbija z tropu podpytującego reportera. Potem rzuca jeszcze kurtuazyjną cenzurkę pod adresem Tuchela i oddala się wraz z ukochaną. Dziennikarz w swoim adwersarzu nie rozpoznaje prowadzącego rezerwy FSV Schmidta i – jak się wkrótce okazuje – jednego z najpoważniejszych pretendentów do przejęcia schedy po aktualnym opiekunie Borussii Dortmund.
W Moguncji mieli jednak zupełnie inny pomysł na drużynę. Heidel ostatecznie postawił na Kaspera Hjulmlanda, który miał wprowadzić „Zero-Piątki” na skrajnie inny poziom świadomości piłkarskiej. Po owocnym okresie gdy FSV operując błyskawicznym kontratakiem i wysokim pressingiem zaskakiwało kibiców i osiadało w górnej połowie tabeli, przyszedł czas na diametralną zmianę stylu gry. Miało być cierpliwe rozgrywanie, budowanie ataku pozycyjnego i konsekwentna gra piłką na całej szerokości boiska. W zamian jednak było wielkie rozczarowanie – notoryczny brak zrozumienia swoich boiskowych funkcji przez zawodników, a co za tym idzie fatalne rezultaty i ledwo punkt nad strefą spadkową. Gdy w lutym 2015 roku Duńczykowi dziękowano za pracę wykonaną na Coface Arena, kandydat na wydźwignięcie drużyny z bagna był już znany. Powiedzieć, że wybrano rozwiązanie ryzykowne i zagrano va banque to nic nie powiedzieć. W momencie gdy ostatecznym rozwiązaniem wydawało się zatrudnienie doświadczonego strażaka, postanowiono na szerzej nieznanego szaleńca, któremu w żyłach wciąż płynęła benzyna. Jak się wkrótce okazało – był to strzał w dziesiątkę.
Ostatecznie Schmidt wyprowadził Mainz na 11. pozycję w tabeli. Latem podebrano mu największe gwiazdy drużyny – reżysera gry Johannesa Geisa sprzątnęło Schalke, zaś strzelca wyborowego, Shinjiego Okazakiego, zgarnął do siebie Leicester. Nie przeszkodziło mu to jednak w tym by wciąż realizować swoje założenia, a z drużyny zrobić zgraję wygłodniałych wilków, którzy na boisku błyskawicznie doskakują do rywala i wyrywają mu piłkę. Dokładnie tak, jak zrobili to w Monachium.
Schmidt to jak większość trenerów gość z przeszłością piłkarską. Szwajcar nigdy jednak wybitnym kopaczem nie był, a jakby tego było mało, regularnie sypały mu się kolana. Swoich sił próbował przede wszystkim w ojczyźnie, ale dość szybko dotarło do niego, że kopaniem piłki na chleb nie zarobi. Jako, że na świat przyszedł w otoczeniu gór, od małego ciągnęło go też na stok. Trudno zresztą by dzień w dzień nie szusować, kiedy wychodząc z domu widzi się dookoła Alpy. Schmidt wiedział jednak, że z tego też kasy nie będzie, a jakoś przecież na życie zarabiać trzeba. Pół dzieciństwa spędzone podczas lawirowania na stokach sprawiło jednak, że Martin szybko uzależnił się od adrenaliny. Kiedy więc już schodził na ziemię, dłubał przy samochodach. Ale nie takich, którymi Niemiec jeździ do kościoła i trzyma pod kocem, ale takich które na torze wyścigowym rozmywają się w krążącą plamkę i pozwalają balansować na granicy zdrowego rozsądku. W międzyczasie otworzył też do spółki z siostrą sklep z ubraniami i bawił się w trenerkę w juniorach FC Thun.
Przełom w życiu Szwajcara nastąpił latem 2009 roku. Prowadzona przez niego drużyna brała udziału w turnieju piłkarskim w Stuttgarcie, a w jednym ze spotkań mierzyła się z drużyną U-23 FSV Mainz, którą prowadził Tuchel. Organizację taktyczną i styl gry Szwajcarów od razu wychwyciły obecne na tym spotkaniu władze niemieckiego klubu i kilka dni później Schmidt otrzymał ofertę nie do odrzucenia. Nie zastanawiał sie nawet sekundy i wkrótce potem został mianowany szkoleniowcem rezerw „Zero-Piątek”.
– Wygląda jak stary rockman z mocno chwiejną przeszłością, ale w rzeczywistości to niezwykle wrażliwy, rodzinny człowiek, który jak nikt inny potrafi zbudować atmosferę w drużynie. Zawsze pierwszy przychodził na trening i ostatni opuszczał plac. Chłopaków regularnie zabierał na narty i wspólne kolacje, swoim zaangażowaniem ożywił cały klub, jego po prostu nie da się nie lubić. A do tego to świetny fachowiec – wspomina swojego pracownika Fabian Troger, prezes niewielkiego FC Raron.
Schmidt podczas odprawy taktycznej w Raron
Schmidt to także wzorowy katolik, który co najmniej raz tygodniowo odwiedza kościół, a przed każdym meczem gorliwie się modli. Trudno jednak za wymodlone uznać rezultaty, które pod jego wodzą osiąga drużyna. Osłabione latem i – wydawało się – skazane na tułaczkę w środku tabeli Mainz, wykręca wyniki ponad stan i bezbłędnie wykorzystuje słabość gigantów z Gelsenkirchen czy Wolfsburga. Dziś FSV to piąta drużyna ligi, która zgromadziła identyczną ilość punktów co czwarta w tabeli Borussia Mönchengladbach. Prawdziwym popisem trenerskiego kunsztu Szwajcara była jednak środowa konfrontacja z Bayernem. Zabójczo precyzyjne kontrataki, organizacja gry i świetna gra defensywna były kluczem do zatrzymania monachijskiej maszyny. Schmidt, który przy linii żywo przypomina Kloppa, a jego reakcje są niemniej energiczne i ekspresyjne, zanotował prawdopodobnie największy sukces w swojej dotychczasowej karierze.
W całej tej historii nie sposób nie docenić też roli Christian Heidela i tego z jak wielkim powodzeniem dobiera on kolejnych trenerów. Mainz to przecież klub finansowo do bólu przeciętny – ot, zwykły ligowy średniak. Najpierw spod szyldu „Zero-Piątek” wybił się Klopp, który przecież wcześniej nie miał przeszłości trenerskiej, a potencjał szkoleniowy dostrzeżono w nim gdy był jeszcze zawodowym piłkarzem. Schedę po nim przejął Thomas Tuchel, również skrajny żółtodziób, który projekt z Coface Arena jeszcze bardziej udoskonalił. W międzyczasie nieudany epizod z Hjulmlandem i wreszcie kolejny owoc przemyślanych wyborów na górze klubu. Schmidt ma wszystko, co pozwala go porównać ze swoimi poprzednikami. Styl prowadzenia drużyny, żywiołowość, świetne rezultaty i ogromną sympatię, którą budzi już samo obserwowanie go szalejącego przy linii. Z czystym sumieniem można więc powiedzieć, że moguncka ziemia wydaje właśnie na świat kolejny trenerski diament.
MARCIN BORZĘCKI