Nie zajedziesz daleko w żadnej formule wyścigowej, jeśli przez ostatnich kilka lat zamiast zaglądać do laboratoriów i szukać dających przewagi nad rywalami nowinek technologicznych, sprzedajesz dobre części i zastępujesz je najtańszymi zamiennikami. Sukcesu nie zagwarantuje też zatrudnienie w miejsce ekipy mechaników szwagra z kolegami, którzy nie mają pojęcia, który to gaz, a który hamulec. Na Villa Park tego nie wiedzieli i mimo kilku wyraźnych sygnałów ostrzegawczych, nadal robią wszystko, by ich bolid rozkraczył się na długo przed metą.
Na przestrzeni zaledwie jednego letniego tygodnia, podczas gdy większość fanów Aston Villi wylegiwała się w słońcu na greckich czy hiszpańskich plażach, w czekającej od kilku lat trumnie Aston Villi pojawiły się dwa ogromne gwoździe. Raz jeszcze ku niezadowoleniu kibiców, na garażowej wyprzedaży przy Villa Park zameldowali się łowcy okazji. Bynajmniej nie mieli zamiaru odjeżdżać z pustymi rękami. Fabian Delph podpisał kontrakt z Manchesterem City, a parę dni później Christian Benteke – z Liverpoolem. Wiadomym stało się, że jeżeli właściciel Randy Lerner i menedżer Tim Sherwood szybko nie sięgną po gaśnice, klub igrający z ogniem od dobrych kilku sezonów stanie w płomieniach.
Szybko okazało się jednak, że angielski menedżer nie do końca wie jak gasić tego typu pożary. Sprowadzono więc posiłki z Francji. Za późno. Jakkolwiek utalentowanym trenerem i psychologiem, nie byłby Remi Garde, nie mógł już próbować dobrać wykonawców do swojego projektu. Okienko transferowe zamknęło się z hukiem kilka tygodni przed jego przyjściem, Lerner zapowiedział że zimą nie ma zamiaru sięgać po książeczkę czekową, a dobrani przez Sherwooda piłkarze pozostawiali sporo do życzenia. Symbolem lawiny złych decyzji stał się Adama Traore, jeden z trzech najdroższych letnich transferów The Villans, który u Garde’a spędził na boisku zaledwie 95 minut.
Po kolejnej porażce, tym razem u siebie z Evertonem, siedzący w kącie szatni Gabriel Agbonlahor mógł tylko z żalem westchnąć. Jeszcze sześć lat temu wraz z kolegami bili się o Champions League, a szanse na awans do piłkarskiej elity pogrzebały dopiero porażki z Manchesterem City i Blackburn na ostatniej prostej tamtego sezonu. Bał się ich każdy, przecież potrafili w dwa miesiące pokonać zarówno mistrza, jak i wicemistrza Anglii. Co do cholery poszło nie tak?
***
Wrzesień 2008. Manchester. Szejk Mansour zostaje właścicielem Manchesteru City i natychmiastowo roztacza przed klubem bajkową perspektywę. Wizję nieosiągalną po tej stronie miasta od wielu, wielu lat. Już za moment The Citizens ze średniaka przeistoczą się w budowaną za pompowane w klub miliony potęgą.
Mniej więcej w tym samym czasie w Londynie inny klub o bogatej historii, Tottenham wreszcie zbroi się w tempie porównywalnym do bogatszych towarzyszy ze stolicy. Gareth Bale, Luka Modrić, Roman Pawljuczenko, Darren Bent, Younes Kaboul – łącznie ponad dwieście milionów euro wydane na wzmocnienia przez ledwie dwa sezony miało zapewnić Kogutom stałe miejsce w angielskiej elicie.
Wtedy też właściciel Aston Villi, Randy Lerner – co tu dużo mówić – narobił w gacie. „Pojawienie się na horyzoncie nowobogackiego Manchesteru City sprawiło, że marzenie o niskobudżetowym awansie do Ligi Mistrzów stało się niczym więcej niż mrzonką” stwierdził w swoim felietonie dla bloga „In Bed With Maradona” Chris Nee, gospodarz podcastu Aston Villa Review i wieloletni kibic klubu.
Sam Lerner wprost nigdy tego nie powiedział, ale związku między zmianą właściciela City i inwestycjami Tottenhamu, a całym złem które zaczęło stawać się udziałem The Villans nie sposób przeoczyć. Amerykański właściciel klubu z Birmingham zaczął się miotać i podejmować trudne do zrozumienia decyzje. Bez mrugnięcia okiem zatwierdzał wielomilionowe transfery, które wzmocnieniami okazywały się być tylko do momentu boiskowej weryfikacji, by w momencie, gdy O’Neill wreszcie ulepił z Barry’ego, Milnera, Younga i spółki zespół godzien walki o czołówkę zacząć masową wyprzedaż i drastyczne cięcie kosztów. Zabrakło mu jaj, by przypuścić ostateczny atak na top four, gdy Liverpool przeżywał kryzys, a wspomniane City wciąż przepłacało za piłkarzy pokroju Robinho czy Jô.
***
Jako człowiek nieszczególnie znający się na futbolu, Lerner mógł tego nie wiedzieć, ale za jego przyczyną historia Aston Villi zatoczyła idealne koło. Po ponad trzydziestu latach, raz jeszcze właściciel klubu praktycznie w pojedynkę zburzył fundamenty pod dłuższą obecność w ligowej czołówce. Wtedy tym, który w krótkim czasie rozmontował zwycięzców Pucharu Europy, był Doug Ellis. De facto człowiek, od którego klub z Villa Park przejął właśnie Lerner.
Wtedy chodziło przede wszystkim o rozbuchane ego Ellisa. „Deadly Doug”, jak go później nazywano, nie mógł znieść piłkarzy nie idących na wszelkie wymyślone przez niego ustępstwa. Dlatego też wkrótce po wygranym finale z Bayernem, z klubem musiało się pożegnać kilku kluczowych graczy. Wśród nich był skrzydłowy Tony Morley.
– Mogliśmy bez problemu zostać krajowym dominatorem na dobrych siedem-osiem lat. Byliśmy grupą dobrych zawodników, ale nade wszystko – świetnych kumpli. Czymś takim, co obecnie można obserwować w Leicester. Sezon po tym, jak zostaliśmy najlepszą drużyną w Europie, klub pozbył się mnie w bardzo brzydki sposób. Miałem dwadzieścia osiem lat, wiedziałem że nie ma na mojej pozycji nikogo lepszego, a jednak zmuszono mnie do odejścia. I nie tylko mnie. Wszystko przez Ellisa, który nie chciał by ktokolwiek miał własne zdanie, podważał jego autorytet – wspomina Morley.
– Chwilę przed wyjazdem na Puchar Interkontynentalny mieliśmy spotkanie z Ellisem. Powiedział, że klub nie może sobie pozwolić na premie dla zawodników, że wszystkich czekają obniżki wynagrodzeń. Chciał, żebyśmy się na nie zgodzili, a sam jeszcze w tym samym tygodniu mianował się pierwszym prezesem klubu piłkarskiego w Anglii pobierającym wynagrodzenie.
Takie zarządzanie doprowadziło aż do spadku z First Division, czyli tego samego, co w obecnym sezonie wydaje się być nieuniknione. Tak jak Ellis kierowany swoim widzimisię pozbywał się z klubu piłkarzy i trenerów z charakterem, tak Lerner swoją polityką cięcia kosztów za wszelką cenę doprowadził do tego, że w 2010 roku rezygnację złożył Martin O’Neill, który z The Villans przez trzy lata z rzędu wyciskał maksimum. Amerykanin otaczał się też niewłaściwymi ludźmi, kompletnie nie czującymi futbolu i nie posiadającymi w tym sporcie niezbędnego doświadczenia, jak choćby prezes Steve Hollis czy dyrektor generalny Tom Fox, który będąc jeszcze dyrektorem handlowym Arsenalu stwierdził, że „marka klubu jest ważniejsza od jego zwycięstw”.
***
Wydaje się, że przeznaczenie właśnie dopada Lernera i jego klub. Zbawca, który wjechał na białym koniu po pełnej wzlitów i upadków erze „Deadly Douga”. Amerykanin najpierw zafundował fanom The Villans trwający kilka dobrych lat miesiąc miodowy, by później kompletnie stracić zapał i robić wszystko, by ktoś wreszcie zdjął z jego barków ciężar prowadzenia klubu i odkupił zabawkę, którą najchętniej rzuciłby daleko w kąt. Nie będąc chyba jednocześnie do końca świadomym, że gdy spadnie do Championship, jeszcze trudniej będzie kogokolwiek do tego namówić.
SZYMON PODSTUFKA