Za nami już komplet sobotnich starć w 1/8 finału FA Cup. Bournemouth Artura Boruca miało chrapkę sprawić Evertonowi psikusa, jak w szalonym meczu tych drużyn pod koniec listopada. Nic jednak z tego nie wyszło. Goście byli zabójczo skuteczni i odprawili pogrzeb zespołowi Polaka, który akurat dzisiaj obchodzi swoje 36. urodziny. Cóż, domyślamy się, że mimo wszystko nie tak chciałby celebrować ten dzień.
Polak – jak co mecz w FA Cup – ustąpił miejsca w bramce Australijczykowi Adamowi Federiciemu, który w sumie wyciągał dwa razy piłkę z siatki. Jeśli coś różniło oba zespoły w tym meczu, to była to właśnie skuteczność. Podopieczni Eddiego Howe’a oraz Roberto Martineza oddali podobną liczbę strzałów, tyle że te ze strony gospodarzy nie chciały trafiać w światło bramki. Największe zagrożenie pojawiło się po próbie z rzutu wolnego Juniora Stanislasa i… rzutu karnego, który jednak spektakularnie spartaczył Charlie Daniels. A to, że w ogóle sędzia wskazał na wapno było zasługą oszałamiającej głupoty Jamesa McCarthy’ego. Chyba tylko on sam wie, dlaczego w sytuacji z pozoru błahej gasił piłkę ręką w polu karnym.
Przyjezdni z Liverpoolu mieli długie fragmenty, w których prowadzili grę. Dobrze funkcjonowały skrzydła, gdzie Lennon do spółki z Colemanem wzajemnie się uzupełniali i robili sobie miejsce. W środku rządzili za to Barry do spółki z Barkleyem, a wspomagał ich McCarthy. Z oceną tego ostatniego mamy jednak pewien kłopot właśnie z uwagi na sytuację, w wyniku której mógł zostać antybohaterem. Barkley za to zasłużył na pochwały, bo harował jak dzik i otworzył wynik meczu strzałem zza pola karnego. Pewne ułatwienie sprawił mu fakt, że piłka jeszcze odbiła się od pleców Goslinga i wpadła dosłownie tuż za kołnierz Federiciego. Chłop musiał być zdziwiony, jak drogowcy zimą.
Zresztą Barkley mógł jeszcze przybić gwoździa do trumny mniej więcej na kwadrans przed końcem. Lennon wyłożył mu piłkę na srebrnej tacy, a ten chciał to zmieścić przy dalszym słupku. Jego pech polegał jednak na tym, że O’Kane przebiegł mu w tym czasie drogę i zmienił tor lotu piłki. Chwilę później jednak Lukaku ostatecznie rozprawił się w rywalami. Belg może i nie był za bardzo widoczny przez większość czasu, ale gdy tylko pojawiła się sytuacja – wyrósł jak spod ziemi w polu karnym i bezlitośnie ją wykorzystał. Stało się wtedy jasne, że z Wiśni nie ma już co zbierać.
***
Ale i tak najbardziej grzeje to, co wydarzyło się w Reading i to z kilku powodów. Po pierwsze, dlatego że miejscowy zespół – czyli typowe ogórki na miarę Championship – wytarły sobie buty klubem z Premier League. Po drugie dlatego, że w pierwszym zespole zagrał dobrze znany nam Denis Rakels, który do tej pory wychodził naprzeciw zespołów będących o kilka poziomów niżej niż takie WBA.
Outsiderzy tego spotkania nie zamierzali jednak położyć się przed silniejszym przeciwnikiem – co to, to nie. Żeby było ciekawiej, dopiero tuż po zejściu Rakelsa rzucili się do odrabiania strat, co zresztą nie było zbyt trudne, biorąc pod uwagę ciamajdowatość obrońców. O ile dwa pierwsze gole padły po wygranych górnych pojedynkach, to przy trzeciej bramce defensorzy West Bromu przesłali gospodarzom jasny komunikat: chodźcie i walnijcie nas po raz trzeci.
Naszą uwagę zwrócił jeszcze powyższy obrazek. Wbrew pozorom Christ Brunt nie planuje podarować nikomu monety, tylko raczej zachodzi w głowę, jakim cudem został trafiony. Czasem z trybun lecą różne przedmioty – jasne. Zwykle ofiarami padają jednak piłkarze drużyny przeciwnej, a teraz fani WBA najwidoczniej urządzili sobie konkurs pod tytułem „kto trafi w naszego”. I, niestety, ktoś wygrał, a Brunt był tak wściekły, że wychodził z siebie.
***
W trzecim meczu akurat obyło się bez niespodzianki. Watford nie dał się zaskoczyć przedstawicielowi Championship i wygrał z Leeds United po swojaku zapakowanym przez Scotta Woottona.