Przed meczem pisaliśmy – ten mecz jest dla nas szczególnie istotny nawet nie dlatego, że to para, która równie dobrze mogłaby się znaleźć w fazie pucharowej Ligi Mistrzów, ale przede wszystkim z uwagi na Łukasza Piszczka. Po okresie, gdy wydawało się, że miejsce na prawej obronie na stałe zajmie Matthias Ginter, nasz rodak wraca do formy. Dziś po raz kolejny to potwierdził – tym razem nie tylko solidną robotą w obronie, ale również zdobytą bramką.
2:0, gol Polaka w szóstej minucie, a przy tym kawałek naprawdę dobrej gry. Starcie wielkiego nieobecnego tej edycji Ligi Mistrzów z zespołem, któremu do awansu zabrakło jednego punktu raczej nie zawiodło.
Wróćmy jednak do Piszczka. Polak w ostatnich latach nie miał prawa narzekać na brak zaufania ze strony Jürgena Kloppa, więc mieliśmy uzasadnione obawy co do tego jak odnajdzie się w systemie Thomasa Tuchela, gdzie początkowo zajmował pozycję siedzącą. Co więcej – perspektywy na diametralną zmianę sytuacji nie były najlepsze. W sierpniu na prawą obronę wskoczył Matthias Ginter i wydawało się, że prędzej Piszczek uda się zimą na wypożyczenie niż powróci do wyjściowej jedenastki. Argumentów przemawiających za tym, żeby to Ginter miał pierwszy plac, było wiele. Po pierwsze jest młodym, dobrze rokującym Niemcem, a jak wiadomo prawa obrona to pięta achillesowa drużyny narodowej. Po drugie jego przestawienie ze środka defensywy było autorskim pomysłem Tuchela i wreszcie po trzecie – swoją grą udowadniał, że na regularne występy zwyczajnie zasługuje.
Minęło jednak kilka miesięcy i – podobnie chyba jak większość obserwatorów – musimy uderzyć się w pierś. Polak nie tylko odzyskał miejsce w wyjściowym składzie, ale zaryzykujemy też stwierdzenie, że prezentuje najwyższą formę od wielu lat.
Dziś Piszczek tylko potwierdził swoją świetną dyspozycję. Thomas Tuchel swoim bocznym obrońcom kazał grać wręcz nienaturalnie wysoko, więc zarówno Polak, jak i ganiający po drugiej stronie boiska Schmelzer, często gościli w okolicach szesnastki gości. To co wyróżniało dziś Łukasza to przede wszystkim świetne ustawianie się w defensywie, dzięki któremu jakiekolwiek szanse na kontrataki Porto niszczył już w zarodku. Pewny w destrukcji, przydatny w bocznych sektorach podczas konstruowania akcji. Nawet gdybyśmy bardzo chcieli – nie mamy się do czego przyczepić. A do tego występ ukoronowany bramką.
Sam mecz był trenerskim popisem Tuchela. Gospodarze konsekwentnie realizowali założenia taktycznie szkoleniowca, a od momentu bramki Piszczka nie forsowali tempa. A Porto? No cóż – Porto było dziś zupełnie bezradne. Portugalczycy przyjechali bowiem do Niemiec z jednym założeniem – stracić jak najmniej bramek. Kilka indywidualnych zrywów zakończonych na rozbiciu się o dobrze zorganizowaną defensywę Borussii to zdecydowanie za mało by myśleć o czymś więcej niż skromnej porażce. Serce kibiców BVB zabić mocniej mogło tylko raz – całkiem zresztą słusznie. Tak bowiem potraktowany zostało przez jednego z rywali Marco Reus…
O dziwo ani sędzia nie pokazał kartki, ani też na noszach murawy nie opuścił znany z tendencji do kontuzji Niemiec.
Na koniec nie sposób nie wspomnieć też o kibicach Borussii, którzy po raz kolejny dowiedli tego, że w swoim fachu naprawdę wymiatają.