Barcelona, zgodnie z przewidywaniami, pokonała zamykające tabelę Levante, choć gospodarzom trzeba oddać, że zamiast pokornie oczekiwać na egzekucję – sami próbowali rywala ukłuć. Katalończycy tym samym wyrównali rekord 28 meczów bez porażki z rzędu, który ostatnio udało się osiągnąć gdy drużynę prowadził jeszcze Pep Guardiola.
Po pierwsze – na murawie spotkała się ostatnia z pierwszą drużyną ligi, a obie dzieliły przed meczem aż 34 punkty. Po drugie – historia pojedynków jasno pokazywała jak wielka przepaść dzieli te ekipy. W końcu po trzecie – było to setny mecz Luisa Enrique na ławce trenerskiej Katalończyków, a jednocześnie okazja dla Leo Messiego by został pierwszym w historii rozgrywek zawodnikiem, który zdobędzie 300 goli w Primera Division. Enrique może być oczywiście zadowolony, zaś Argentyńczyk złamanie rekordowej bariery musi odłożyć o co najmniej tydzień.
Blaugrana, z uwagi na porę rozgrywania spotkania, spotkanie połączyła ze siestą, a że warunki – jak mawiał klasyk – nie sprzyjały grze w piłkę (niedziela, południe, wysoka temperatura) to od pierwszego do ostatniego gwizdka nie forsowała tempa. Podejrzewamy, że w szatni Luis Enrique na liście priorytetów, obok powiększenia ligowego dorobku, na równi umieścił uniknięcie jakichkolwiek urazów. Barca cierpliwie klepała, przerzucała piłkę z jednego skrzydła na drugie i czekała na błąd rywali. Rozruszać ofensywę próbował Neymar, który kilka razy fajnie szarpnął na boku, a poza tym – do czego zdążył nas już przyzwyczaić – wplatał w swoją grę efektowne sztuczki techniczne. Przyjęcie górnej piłki z głową odwróconą w drugą stronę, sprytne odegranie piętką – obrońcy Levante momentami kręcili się wokół własnej osi.
Opór gospodarzy w końcu udało złamać się najprostszym na świecie schematem piłkarskim – zagraniem piłki na obieg. W wykończeniu akcji Suareza postanowił jednak wyręczyć stoper Navarro, który własnego bramkarza pokonał dość nieszablonowo – odbijając piłkę plecami. Tym samym tylko Deportivo ma w tym sezonie zdobytych na swoją korzyść więcej bramek samobójczych (3. Barcelona – 2).
Czy Levante mogło wyrównać? Hm, i tak, i nie. Szczególnie w pierwszej połowie parę razy udało się skontrować na tyle szczęśliwie, że piłka trafiała pod nogi rozpędzonych skrzydłowych, ale odnieśliśmy wrażenie, że brakowało w tym wszystkim wiary. Już znalezienie się w szesnastce Barcy było dla gospodarzy na tyle zaskakujące, że jakakolwiek myśl o tym, że mogą trafić do siatki była grubą przesadą. „Granotas” atakowali bez przekonania i zimnej krwi, a ta w paru sytuacjach wydawała się wręcz niezbędna. Choćby wtedy kiedy Morales ni stąd, ni zowąd znalazł się oko w oko z Claudio Bravo, ale trafił w słupek.
Po przerwie Barcelona nieco pohamowała ofensywne zapędy gospodarzy, a sama dążyła do podwyższenia rezultatu. Próbował Rakitić, próbował Messi, a ostatecznie to Suarez w doliczonym czasie gry podwyższył na 2:0.
Ostatecznie goście zrobili to, czego oczekiwał od nich Enrique – wygrali mecz najmniejszym możliwym nakładem sił i bez żadnych strat w ludziach. Można się czepiać, że sporą część spotkania przespacerowali, że obrońcy – a zwłaszcza Alves – wyszli na boisko na wyraźnym kacu i na zbyt wiele pozwalali Levante, ale taki właśnie był plan: nie spocić się i móc myślami przenosić się najpierw do meczu z Celtą, a kolejno do pojedynku z Arsenalem. O rewanżu z Valencią z litości nie wspomnimy, bo Barca mogłaby na niego wyjść w klapkach i zawiązanymi oczami, a awans i tak by uzyskała.