Morze fanów po jednej i drugiej stronie. Właściciele wyposażeni w portfele bez dna. Starcie mające arcybogatą historię, i choć bywało, że odbywały się w gorętszej atmosferze, o większą stawkę, tak nigdy nie ma tu mowy o pojedynkach letnich. Wielu obawiało się jednak czy tegoroczne Chelsea i Man Utd będą w stanie porwać w bezpośrednim starciu, ale udało im się zgotować emocjonujące, trzymające w napięciu starcie.
Najbardziej zasadne pytanie: kto „wygrał” ten remis? Kogo to 1:1 bardziej zadowoli? Wyjątkowo trudna sprawa. Teoretycznie Man Utd wraca niepokonana ze Stamford Bridge, które może twierdzą w tym sezonie nie jest, ale to wciąż Stamford Bridge, szanujmy się. Teoretycznie „Czerwone Diabły” zagrały naprawdę niezły mecz, potrafiły zdominować rywala długimi minutami, narzucić mu swój styl gry, zepchnąć do defensywy. Van Gaal nie będzie musiał wyciągać argumentów wiecie skąd, by znaleźć pozytyw.
Ale z drugiej strony, goście już byli w ogródku, już witali się z gąską, już wracali z okazałym skalpem i gonili topową czwórkę, a tymczasem jest ostatecznie tylko jeden punkt, a przecież w dużej mierze uratowany przez fantastyczną grę De Gei. Chelsea może nie wygrała u siebie, ale wyglądała pod koniec jak, cóż… Chelsea. Stara dobra Chelsea, a to chyba najlepszy komplement, jaki mogą usłyszeć próbujący pozbierać się do kupy „The Blues”. Hiddink znowu nie dał się pokonać, to ma swoją wymowę, przecież trochę już chłop ten gorący stołek zajmuje. Van Gaal natomiast pozwolił, by jego zespołowi mecz wymknął się z rąk.
Mówiliśmy o dobrej grze Man Utd i bezsprzecznie wyglądali nieźle, ale jednak swoje mówi, że koniec końców najbardziej wyróżnił się de Gea. Facet dzisiaj bronił takie bomby, które innemu urwałoby ręce, a on je zbijał jak w siatkówce. Strzały Fabregasa, Ivanovicia czy też akcja Costy w doliczonym czasie gry przy normalnym golkiperze zapewniłyby zwycięstwo, ale jest de Gea, jedyny gracz United, co do którego nie ma najmniejszych wątpliwości, że reprezentuje ścisły, światowy top.
Przy golu nie miał szans, pułapkę ofsajdową rodem z okręgówki założył Cameron Borthwick-Jackson. Wszyscy poszli do przodu, on stał w miejscu jakby czekał na tramwaj – Costa musiał skorzystać z tego prezentu. Dziewiętnastoletni Bortwhick-Jakckson samobiczowania jednak po powrocie do domu robić nie musi, van Gaal raczej też nie zacznie w niego ciskać butami – chłopak grał dobrze, miał swój udział przy akcji bramkowej (dograł Rooneyowi, ten wyłożył Lingardowi – swoją drogą, kapitalne, intuicyjne uderzenie), tutaj brakło doświadczenia, ale dał też powody by sądzić, że będą z niego ludzie.
Remis, który zostawia Chelsea gdzieś daleko w tyle za United jeśli chodzi o tabelę, ale wydaje się, że więcej w oczach swoich fanów wygrał nim Hiddink, niż u swoich van Gaal. W długiej perspektywie kto wie czy to nie istotniejsze.
Chelsea are still unbeaten in 9 games since Hiddink took charge (W4 D5) – he names an unchanged side pic.twitter.com/gO92N54t4q
— Sky Sports Statto (@SkySportsStatto) February 7, 2016
***
Swój mecz wcześniej wygrał Arsenal – Boruc po dwóch kwadransach dwa razy wyjmował piłkę z siatki, na domiar złego oba gole strzelono w przeciągu minuty – w dwudziestej trzeciej Ozil, kilkadziesiąt sekund później Oxlade-Chamberlain. Pozamiatane, choć prawdą jest, że Bournemouth robił wszystko, by było inaczej, brakło mu jednak pary i jakości. Ile daje to zwycięstwo „Kanonierów”? Brzmi to dość kuriozalnie, ale trzeba powiedzieć: walka za plecami Leicester nabiera rumieńców.