Poszedł do Turcji po to, żeby… nie zagrać ani minuty. 48 sekund opóźnienia sprawiło, że minione pół roku Kevin Grosskreutz może wymazać z pamięci. Było tak – działacze Galatasaray i Borussii dopięli transfer za pięć dwunasta, ale spóźnili się z wysłaniem stosownych dokumentów do FIFA o niecałą minutę. Federacja pozostała nieubłagana – nie przekonał ich nawet argument, że w systemie zrobił się zator, obie strony próbowały wysłać dokumenty przez dobre pięć minut, ale był lag, no i nie dało się. A to oznaczało dla Grosskeutza gorzki wyrok: przez jesień to ty zbyt wiele sobie nie pograsz.
Moment, w którym jesteś zmuszony opuścić klub, w którym spędziłeś szmat czasu, zbudowałeś sobie w nim pozycje, zyskałeś szacunek kibiców, nie jest takim hop-siup – jasna sprawa. Grosskreutz szybko skonfliktował się z Thomasem Tuchelem aż w końcu stanął twarzą w twarz z dylematem: albo szukasz sobie nowego klubu, albo godzisz się z rolą rezerwowego. Wybrał pierwszą opcję.
Czasu na zastanowienie się było mało, ale chyba wiedział, na co się pisze, decydując się na transfer do Galaty, co – umówmy się – dla piłkarza Borussii pierwszą opcją wyboru raczej nie jest. Niby Liga Mistrzów, niby kilku poważnych grajków w zespole, niby duże pieniądze, ale to… wciąż Turcja. Dla poważnego piłkarza w kwiecie wieku – raczej peryferia futbolu.
Czyli podsumujmy. Ten kuriozalny transfer, od początku do końca, wyglądał tak:
– Grosskreutz decyduje się odejść do Turcji, która dla mistrza świata kierunkiem oczywistym wcale nie jest,
– spędza w Turcji cztery miesiące i nie rozgrywa ani minuty w oficjalnym meczu,
– w międzyczasie wraca na chwilę do Niemiec, gdzie… kopie na ulicy kobietę w brzuch (ta miała wdać się w szarpaninę z jego matką),
– orientuje się, że Stambuł nie jest jego miejscem na ziemi,
– opowiada w niemieckiej prasie o tęsknocie za ojczyzną i rodziną,
– po czterech miesiącach daje nogę z Turcji i wraca do kraju.
W Galacie zachwyceni pewnie nie są, ale z drugiej strony – w myśl zasady, że z niewolnika nie ma pracownika – szczególnie narzekać nie muszą. Skoro mają trzymać gościa, który zmienia zdanie co kilka miesięcy, lepiej się go pozbyć. Tym bardziej, że z całego interesu wyszli na zero – VfB Stuttgart pokrył wszystkie koszty, jakie Turcy ponieśli przy transferze Grosskreutza.
Przesiedział pół roku na trybunach, żeby w momencie, w którym już mógł zadebiutować, zwinąć manatki. To co, nie wiedział, że Turcja nie jest najlepszym miejscem na globie dla niemieckiego piłkarza? Najwyraźniej kebab Grosskreutzowi szybko się przejadł.