Legia w bardzo słabym stylu zakończyła tegoroczną przygodę w europejskich pucharach, przyjmując w ostatnim meczu pięć bramek i kończąc grupę na samym dnie. Nastroje w Warszawie są fatalne i wszyscy zdają się rozumieć, że bez gruntownej rewolucji kadrowej nie można nawet marzyć o podjęciu w walki w eliminacjach Ligi Mistrzów (do których wcale nie będzie łatwo się dostać). Innymi słowy, atmosfera jest dokładnie odwrotna niż rok tomu, po tym samym etapie europejskich rozgrywek. Bo wtedy panowało powszechne przekonanie, że Legia wreszcie doczekała się drużyny, która może przerwać wieloletni czas posuchy i z podniesioną przyłbicą powalczyć o Champions League.
Skąd wzięła się więc tak duża dysproporcja? Dlaczego w jednym roku drużyna potrafiła świetnie grać w Europie, a w kolejnym na jej grę zwyczajnie nie dało się patrzeć? Szukając odpowiedzi na te pytania warto zastanowić się, gdzie leży największa różnica. Przed rokiem Legia świetnie prezentowała się w fazie eliminacyjnej, ale tego lata podopieczni Henninga Berga również dobrze się w niej sprawili i wygrali wszystkie sześć meczów. Rzecz jasna nie mieli rywala pokroju Celtiku i nie wznieśli się na tak spektakularny poziom, ale wykonali swój plan w stu procentach, awansowali do fazy grupowej i zebrali maksymalną liczbę punktów do rankingu. Z oczywistych względów różnicy nie stanowiła też dyspozycja warszawian w lutowych meczach z Ajaksem, bo zwłaszcza w rewanżu legioniści zaprezentowali się podobnie, co – daleko nie szukając – we wczorajszym meczu z Napoli. Czyli byli kompletnie bezradni.
Tak naprawdę podstawową różnicą pomiędzy dwoma sezonami w Europie była dyspozycja Legii między wrześniem i grudniem, czyli w sześciu meczach fazy grupowej Ligi Europy. Wtedy drużyna zajęła pierwsze miejsce w grupie, wygrała pięć spotkań i jedno przegrała, strzelając przeciwnikom siedem goli i tracąc ledwie dwa. Natomiast w tegorocznych zmaganiach było znacznie gorzej, bo Legia skończyła na ostatnim miejscu, raz wygrywając, raz remisując i aż cztery razy przegrywając, z bilansem bramkowym 4-10.
Trudno nam zgodzić się z opinią, że w tym roku legioniści trafili do zdecydowanie trudniejszej grupy. Trafili do grupy, w której jeden przeciwnik był zdecydowanie trudniejszy, ale awans z drugiego miejsca był jak najbardziej w zasięgu. Wydaje się, że w zeszłorocznej dyspozycji podopieczni Berga nie mieliby żadnego problemu z przejściem do kolejnej fazy, a i przy obecnej formie wcale tak wiele nie zabrakło. To oczywiście czyste spekulacje, ale gdyby w pierwszym meczu z FC Midtjylland – w meczu stojącym na niebywale niskim poziomie – Legia nie przegrała, trzy drużyny skończyłyby z taką samą liczbą punktów, a o ostatecznej kolejności decydowałby bilans bramkowy. Wiadomo, że w takim przypadku zespoły walczyłyby o inne cele i mogłyby paść inne wyniki, jednak taka symulacja pokazuje, że wcale nie brakowało wiele, by coś w tej grupie jednak zdziałać.
Przyczyną niepowodzenia nie była więc jakość rywali, ale jakość samej Legii. Jeżeli przyjrzymy się składom, które rywalizowały w fazie grupowej przed rokiem i obecnie, znajdziemy naprawdę niewiele punktów wspólnych. By zobrazować różnice, stworzyliśmy dwie jedenastki, jedną dla 2014 roku, i jedną dla 2015. Kluczem przy wyborze piłkarzy była łączna liczba minut rozegranych w fazie grupowej, czyli zestawiliśmy poniższe składy z najczęściej grających piłkarzy. Innymi słowy, mogło się zdarzyć, że w poniższych zestawieniach Legia nie zagrała ani razu, ale to właśnie ci piłkarze mieli największych wpływ na przebieg boiskowych zdarzeń i osiągane wyniki. Zacznijmy od drużyny z zeszłego sezonu:
Co może dziwić? Obecność Sa (249 minut) w miejsce Radovicia (180 minut) oraz Guilherme (360 minut) w miejsce Brzyskiego (180 minut). Rzecz jasna o takim stanie rzeczy zadecydowały kontuzje, ale fakty są takie, że na dyspozycję Legii w samej fazie grupowej jednak większy wpływ mieli Portugalczyk i Brazylijczyk. A jak wyglądało to w tym roku?
Pazdan w pomocy i Vranjes na dziesiątce? Pod względem minut spędzonych na boisku to właśnie ustawienie drugiej linii z wyjazdowego meczu z Brugią jest tutaj najbardziej reprezentatywne. Na środku obrony miejsce Lewczuka jest niepodważalne, bo jako jedyny rozegrał wszystkie sześć spotkań w pełnym wymiarze czasowym. Obok niego musieliśmy umieścić Rzeźniczaka, który rozegrał cztery pełne mecze. W pomocy mamy Jodłowca z pięcioma występami w większym wymiarze czasowym oraz wspomnianego Pazdana, który w Lidze Europy trzy z czterech meczów rozegrał w drugiej linii. Vranjes na dziesiątce zagrał tylko raz, ale w sumie dłużej przebywał na boisku, niż mogący tam grać Duda czy Prijović. Personalia mogą nieco dziwić, ale to właśnie tak wygląda zestawienie jedenastu piłkarzy, którzy mieli największy wpływ na wyniki Legii w tegorocznej fazie grupowej.
Różnice są więc kolosalne. W polu mamy jedynie trzech graczy, którzy na przestrzeni dwunastu miesięcy przetrwali na swoich pozycjach – Rzeźniczaka, Kucharczyka i Jodłowca. I zwłaszcza tych dwóch pierwszych raczej nie należało do grona piłkarzy, bez których przed rokiem kibice Legii nie potrafili sobie wyobrazić drużyny. Z kolei Guilherme zupełnie zmienił sposób grania i z lewej obrony został przesunięty na prawą pomoc, a na jego pozycję wskoczył Brzyski. Poza tym Lewczuk zastąpił Astiza, a Broź zgubił formę i został zluzowany przez Bereszyńskiego. W drugiej linii za Vrdoljaka grał Pazdan, a świetnie dysponowany przed rokiem Duda oddał sporo minut między innymi Vranjesowi. Z obiegu zupełnie wypadł Żyro (osiem minut w tej edycji, czyli mniej niż Pablo Dyego), a Orlando Sa został zastąpiony przez niepotrafiącego ukłuć w Europie Nikolicia. Jakkolwiek patrzeć, w składzie Legii nastąpiła zupełna rewolucja, która nie miała wiele wspólnego z ewolucją.
Inna sprawa to stabilizacja. W tamtym roku mieliśmy w Legii aż sześciu graczy, którzy w fazie grupowej rozegrali ponad 500 minut. Byli to Kuciak, Vrdoljak, Jodłowiec, Duda, Kucharczyk i Broź. A w obecnych rozgrywkach udało się to tylko Igorowi Lewczukowi. Wtedy więc w każdym meczu umacniała się drużyna, której serce – czyli trójka w środku pola – grała ze sobą non stop. Docierały się schematy, rosło wzajemne zrozumienie i zaufanie. Natomiast tej jesieni obserwowaliśmy zdecydowanie więcej roszad i, co za tym idzie, więcej chaosu. I wciąż nie mamy wrażenia, że skład drużyny w jakikolwiek sposób się wyklarował.
Na koniec pochylmy się nad jeszcze jedną przyczyną obecnego stanu rzeczy – zmęczeniem piłkarzy. Pamiętamy jak Bergowi dostawało się za rotowanie składem, ale dziś chyba najlepiej widać efekty odejścia od tej koncepcji. Przyjrzyjmy się chociażby trzem zawodnikom, którzy od poprzedniej jesieni przetrwali w składzie Legii i sprawdźmy ile rozegrali meczów od początku roku do momentu zakończenia fazy grupowej Ligi Europy. Żeby wyliczenie miało sens, uwzględniliśmy wyłącznie spotkania, w których piłkarze rozegrali więcej niż 30 minut. Wygląda to tak:
Jodłowiec: 2014 – 40 meczów, 2015 – 53 mecze
Rzeźniczak: 2014 – 42 mecze, 2015 – 48 meczów
Kucharczyk: 2014 – 25 meczów, 2015 – 56 meczów
Wzrost intensywności widać zwłaszcza po „Kuchym”, który w 2015 roku rozegrał o przeszło dwa razy więcej spotkań (w wymiarze ponad 30-minutowym). Jeżeli poprzedniej jesieni Michał miał świeżość i gaz, to trudno się specjalnie dziwić, że dziś jest cieniem samego siebie. A skrzydłowy jest tu tylko wierzchołkiem góry lodowej, bo aż dziewięciu piłkarzy spośród jedenastu najczęściej grających w Lidze Europy ma w tym roku na koncie już ponad 40 występów w większym wymiarze czasowym. A przed rokiem takich piłkarzy było ledwie trzech.
Różnica bierze się stąd, że wiosną ’15 piłkarze Legii rozegrali dwa mecze w Lidze Europy i pięć w Pucharze Polski, a wiosną ’14 grali wyłącznie w lidze. Ponadto, jak już wspominaliśmy, w pewnym momencie Berg odszedł od stosowania rotacji, a Czerczesow też nie wydaje się jej wielkim zwolennikiem. Efekty tego widzieliśmy w tegorocznych pucharach, i z pewnością w klubie problemu już nikt nie może zbagatelizować. Jakkolwiek patrzeć, nasi piłkarze po prostu nie są przygotowani do tak częstego grania.
Z perspektywy czasu sprawa wydaje się oczywista. Legia – poprzez transfery i z powodu kontuzji – straciła kręgosłup drużyny, a z dobrze grającej w Europie jedenastki zostało niewiele. Ponadto w zespole zabrakło stabilizacji, a większość piłkarzy pobiła jesienią indywidualne rekordy występów na przestrzeni roku i jechała na oparach. Jakkolwiek patrzeć, materiał do analiz jest, a w klubie mają o czym myśleć przez zimowe miesiące.
MICHAŁ SADOMSKI
Fot. FotoPyK