W poprzedniej kolejce miał moment słabości. Przegrana z Realem Sociedad, najniższa nota w zespole. Grzegorzowi Krychowiakowi trafił się gorszy dzień, ale niedzielnym meczem definitywnie zamazał złe wrażenie. Sevilla błyskawicznie się otrząsnęła. Mecz z Valencią, czyli hit kolejki, zakończył się wygraną 1:0, chociaż powinno być znacznie, znacznie wyżej, a brak większej liczby bramek w wykonaniu Sevilli pozostanie jedną z największych zagadek XXI wieku.
Dlaczego? Ano przede wszystkim dlatego, że piłkarze (jeszcze) Nuno Espirito Santo nie oddali nawet jednego strzału na bramkę. Przez całe dziewięćdziesiąt minut Valencia nawet nie spróbowała, kompletnie oddając pole przeciwnikom. Nie było nawet strzału rozpaczy. Okrągłe zero. Sevilla była stroną dominującą właściwie od początku. Valencia została przyciśnięta do muru, ale najzwyczajniej w świecie dopisywało jej szczęście. Goście robili wszystko, aby ułatwić Sevilli wygraną. W 35. minucie z boiska wyleciał Joao Cancelo i wtedy właściwie było już jasne, że z Valencii nic ciekawego tego wieczoru nie będzie. W 77. minucie do wysłanych do szatni dołączył Javi Fuego, ale wtedy Los Ches już przegrywali.
Jednego gola zdobył obrońca, Sergio Escudero. Chłopak do Sevilli przyszedł latem, ale dopiero teraz udało mu się zadebiutować. Piękne podanie fałszem Evera Banegi i równie efektowny gol na wagę trzech punktów. Niepierwszy w tym sezonie beznadziejny występ Valencii dokończył karierę Espirito Santo przy Estadio Mestalla. Trener już od jakiegoś czasu, mówiąc eufemistycznie, nie był ulubieńcem kibiców, którzy gwizdali przy każdej nadarzającej się ku temu okazji. Jak należy ocenić występ Krychowiaka? Typowy on, rządzący i dzielący. Kilka kluczowych przechwytów, sporo podań do przodu. No i faul na nim, który zakończył się czerwoną kartką dla Fuego. Pozytywnie.
Wcześniej Real wygrał z Eibarem, ale – umówmy się – nie było to widowisko pierwszej próby. Rok czy dwa lata temu nawet nie włączalibyśmy telewizora, bo najbardziej prawdopodobny byłby wynik 5:0. Po tym, co zobaczyliśmy, chyba jednak wolelibyśmy oglądać jednostronną manitę. Eibar to jedna z rewelacji, ale Real, na zdrowy rozum, powinien wciągnąć ich bez przepitki, niezależnie od tego czy są na piątym, czy dwudziestym miejscu. Tymczasem ubiegłoroczny beniaminek okazał się dość ciężkostrawny, tak jak i cały mecz.
Skończyło się na 2:0 i w zasadzie na tym możnaby zakończyć relację. Pierwszego gola od niepamiętnego czasu zdobył Gareth Bale, Ronaldo częściej nurkował niż strzelał, a Keylor Navas po raz jedenasty zachował czyste konto. Real był toporny, ale przynajmniej wydarł trzy punkty, co w ostatnim czasie nie było takie oczywiste. Chyba czas przyzwyczaić się do tego, że nudna gra Realu za Rafy Beniteza nie jest wyjątkiem, a regułą.