To miał być mecz, w którym oczekiwano, że Rafa Benitez zdefiniuje się na nowo. Że raz na zawsze zerwie z łatką trenera konserwatysty, dla którego piłka to szachy, a 1:0 stanowi ulubiony wynik. Że zagra – jak pisała „Marca” – sin miedo, czyli bez strachu i od razu wyłoży wszystkie karty na stół. Tym razem bez kunktatorstwa. Bez kalkulowania, że ktoś dozna kontuzji, więc trzeba go oszczędzić. Bez respektu wobec przeciwnika. Z intensywnością i pressingiem. To miał być mecz, w którym liczono, że Benitez w końcu utnie też plotki o braku feelingu i beznadziejnej atmosferze w szatni. Nie udało się. Nie udało się nic. Klęska na wszystkich frontach – choć to dopiero listopad – w najważniejszym meczu Realu tego sezonu. 0:4 z Barceloną. Jakkolwiek te rozgrywki się zakończą, ilekolwiek trofeów zgarną „Królewscy” – tego upokorzenia Benitezowi nikt nie zapomni.
Upokorzenie. Humillación. To słowo padło dziś niemal w każdym hiszpańskim dzienniku. Bo madridismo, czyli środowisko otaczające Real – kibice, dziennikarze, eksperci, byli piłkarze – czują się zdruzgotani tym, co wczoraj zobaczyli. Tak nie wygląda starcie dwóch kandydatów do tytułu. Tak nie powinna przebiegać konfrontacja dwóch drużyn, które chcą trząść kontynentem. To była różnica trzech poziomów. Benitez nie przegrał meczu różnicą przynajmniej czterech goli od 1999 roku, gdy jego Extremadurę zdemolowało Atletico (0:5). Moglibyśmy napisać, że Sergio Busquets po raz kolejny zaprosił na wykład z futbolu, ale to byłoby uproszczenie. Bo choć „Busi” znów potwierdził, że jest najbardziej niedocenianym piłkarzem na świecie i kto nie dostrzega jego roli, ten po prostu nie ma pojęcia o piłce, to jednak wczoraj kandydatów do MVP był cały tłum. Szarpali się o to do samego końca. Bo i komu przyznać to miano? Claudio Bravo za niemożliwe parady i wyjęcie strzału Ronaldo? Suarezowi za dwa gole, fantastyczny timing przy urywaniu się obrońcom i stalowe nerwy przy wyczekiwaniu Navasa do samego końca? A może Neymarowi, który – jak Ronaldinho przed dziesięcioma laty – pracował wręcz na aplauz na Santiago Bernabeu? Inieście? A przecież celowo nie wspominamy o kapitalnym, odrodzonym Sergim Roberto czy zaliczającym świetną zmianę Mathieu.
To była Barcelona w pełnej krasie. To był zespół. To była organizacja. Paczka, w której – jak zapowiadał Gerard Pique – ego nie stanowi problemu, bo to ego po prostu nie istnieje. Większość przypominała wczoraj temu fanatycznemu antimadridiście wypowiedzi o tym, jaką symfonię stanowią dla niego gwizdy na Santiago Bernabeu, tymczasem właśnie ten komentarz o ego – ego Neymara, Messiego czy Suareza – stanowi najlepsze podsumowanie galaktyki, jaką stworzył w ofensywie Luis Enrique. W drugiej połowie rozhuśtali się do tego stopnia, że madrycka publika wręcz zapomniała, iż powinna wygwizdywać wspomnianego Pique. Symfonia szybko wygasła.
A właściwie to wygasnąć nie powinna, bo Real – nie licząc kilku zrywów z początku drugiej połowy, gdy wysoki pressing przez moment przynosił efekt – po prostu nie istniał. Kibice liczyli, że Benitez wreszcie pokaże choć minimum temperamentu i da spokój Casemiro. Że zamiast ryglować defensywę, postara się przeciwstawić atakiem. Tak postąpił – sam przyznał, że celem było utrzymywanie się przy piłce i odbieranie jej wysoko – ale nie dało to skutku. James oddał jedynie dwa strzały (choć oczywiście groźne), Kroos potwierdził, że jest najbardziej grającym na alibi piłkarzem na świecie, Modrić zwyczajnie się schował, a Sergi Roberto – wczoraj fałszywy skrzydłowy – kapitalnie skasował ofensywne zapędy Marcelo. Jego vis a vis, Danilo, nawet nie próbował się na to porywać. Wymowny był obrazek, gdy Gareth Bale ruszył prawą flanką na trzech obrońców i dwa razy sugestywnie odwrócił głowę w poszukiwaniu wsparcia 30-milionowego Brazylijczyka. Wsparcia nie było. Bo Danilo – mówiąc kolokwialnie – po prostu jeszcze nie ogarnia.
No i to BBC… Ciężki tydzień czeka teraz Beniteza, który będzie musiał się gęsto ze wszystkiego tłumaczyć i zapewne ozdobi niejedną okładkę „Marki”, ale to tridente ofensivo zawiodło na całej linii. Benzema – napastnik, który zwykle świetnie łączy grę skrzydłowych i ofensywnych pomocników – porusza się po murawie jak zbity pies, o Bale’u szkoda nawet pisać, a Ronaldo… Realizatorzy drugiej części jego filmu zostaną wyrzuceni z roboty, jeżeli umieszczą w produkcji fragmenty ostatnich spotkań Portugalczyka. Za PSG i Sevillę został przez prasę zmiażdżony, bo prawie nie oddawał strzałów, a wczoraj – wybaczcie kibice Realu, taka prawda – tylko potwierdził, że z Neymarem już się rozminął. Obaj panowie pędzą w przeciwnych kierunkach.
Real ma problem. I to już nie jest czcze gadanie dziennikarzy wrogo nastawionych do Beniteza czy katalońskich mediów, które jątrzą przy każdej okazji. Dzisiejsza „Marca” wali z okładki nagłówkiem: Bernabeu pide cabezas. Bernabeu prosi o głowy. Ale Bernabeu już nie prosi – ono wręcz wymaga natychmiastowych decyzji. Wczorajsze głośne apele o dymisję Florentino Pereza to tylko wierzchołek góry lodowej. Problemy piętrzą się niżej. Benitez poświęca niemal każdą konferencję na dementowanie kolejnych spekulacji, ale co z tego, skoro koniec końców okazuje się, że afery nie kończą się na plotkach? Sergio Ramos przyznaje wprost, że problem z lekarzem istnieje, ale wróci do niego po sezonie. James Rodriguez odgryza się po golu z Chile, że dedykuje go tym, którzy zarzucili mu brak formy, czyli wiadomo komu. Benzema siłuje się z adwokatami i w trakcie afery taśmowej spędza noc w areszcie. Wiecznie nabzdyczony Ronaldo wysyła czytelne sygnały do PSG, lata do Londynu na premierę ultra egocentrycznego filmu dzień po porażce z Sevillą, po czym twierdzi, że jedna wpadka nie zepsuje mu dnia. Premierę, na której nie znalazł się żaden kolega z Realu ani Rafa Benitez, a przecież był tam skłócony ponoć z Cristiano Jose Mourinho. Do tego – gdzieś w tle – narzekania Czeryszewa, że z Benitezem brakuje komunikacji.
Przesadą byłoby napisać, że afera goni aferę – przecież po drugiej stronie barykady Neymar też martwi się o swój wizerunek po zawirowaniach podatkowych – ale to, że szatnia wymyka się Benitezowi spod kontroli, zauważyłby nawet syn Ronaldo. Specjalista od rozgrywania meczów przy tablicy taktycznej na naszych oczach ciągle potwierdza, że ma kolosalne problemy z relacjami interpersonalnymi. A przecież – jak stwierdził przed laty Vicente del Bosque – sto profesjonalnych odpraw nie zastąpi zdrowej szatni. W zeszłym tygodniu miało dojść do specjalnego spotkania piłkarzy z Benitezem, w którym ci ponoć wyrazili chęć bardziej ofensywnej gry. Benitez oczywiście zaprzeczył, ale prośbę (?) spełnił. Niektórzy pewnie odbiorą to jako brak konsekwencji. Inni – gdyby wypuścił Casemiro – znów zarzuciliby zbytnią zachowawczość. I tak źle, i tak niedobrze. Nikt do końca nie ma w tym sporze racji.
Ryba psuje się od głowy, tylko pytanie, kto tutaj tak naprawdę steruje tą głową? Benitez czy trójkąt BBC? A może – jak niektórzy sugerują – także i Ramos? Ile od kogo zależy? Kto rzeczywiście rządzi drużyną i kto jaki ma posłuch? Czy trener cieszy się szacunkiem, czy raczej jest wytykany palcami? Czy może ta drużyna – jak zapewnia Marcelo – jest dopiero na wstępnym etapie rozwoju? Xavi przewiduje, że Ronaldo i tak zakończy sezon z takimi liczbami jak zwykle, Bernd Schuster dodaje, że Portugalczyk nie może zostać typowym zawodnikiem pola karnego, bo potrzebuje większej przestrzeni, a drużyna jeszcze nie pokazała swojej najlepszej wersji … Ilu ekspertów, tyle analiz. Fakty są takie, że Real zaliczył najgorszy start sezonu od 2005/06 roku, kiedy posadę stracił Wanderlei Luxemburgo. Jeżeli jednak wkrótce coś się nie zmieni, to na wierzch coraz częściej będą wypływały głosy skrajnych sceptyków. A ci najchętniej dokonaliby większej rewolucji, rozgonili całe towarzystwo. I rozpoczęli nowe rozdanie z Navasem, Varane’m, Kovaciciem, Isco plus przywróconym Moratą bądź Lewandowskim.
TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Z Madrytu