Reklama

Pojechał na San Siro i… wrócił jedenaście lat później

redakcja

Autor:redakcja

03 listopada 2015, 18:45 • 3 min czytania 0 komentarzy

25 kwietnia 2004, San Siro. Inter wygrywa 4:1 z FC Basel, a trener gości sadza na ławce rezerwowych jedną z gwiazd zespołu, Gimeneza, wpuszczając na boisko Carigliano. Miarka się przebrała. Rudiemu puściły nerwy i nie wierząc w sukces klubu swojego serca wyszedł do łazienki. Do końca meczu brakowało pięciu minut. Szwajcarski kibic nie poczekał pięciu minut i… został przez jedenaście lat, rozpoczynając swoją osobistą Odyseję.

Pojechał na San Siro i… wrócił jedenaście lat później

Historia tak absurdalna, że aż odrealniona. Odchodząc od znajomych, zdążył powiedzieć tylko “zaraz wracam”.  Kiedy wyszedł z łazienki, napotkał morze ludzi. Jego przyjaciół już nie było, tak samo, jak ich samochodu. Wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął z niej 20 euro i 15 franków. Były to jedyne pieniądze, jakie mu zostały. Nie miał telefonu komórkowego. Nie znał też na pamięć numeru do domu. Pobyt w Mediolanie i wizytę na meczu zafundował mu dom spokojnej starości, w którym żył i pracował.

Nikt specjalnie się nim nie przejmował. Nie miał rodziny, ani rodzeństwa. Dorastał w rodzinach zastępczych. Jego przybrani rodzice już dawno nie żyli. Biologicznego ojca nigdy nie poznał, a matka bardziej niż nim zajmowała się pracą i władze ustaliły, że lepiej będzie mu z dala od niej. Próbował swoich sił jako robotnik, jako ogrodnik. Nic do końca mu się nie podobało. Nic, poza pełną butelką wódki. Tamten mecz i tamta podła sytuacja, która dla kogoś innego mogła być prawdziwą gehenną i początkiem końca świata, jemu się podobała. W końcu mógł robić to, co mu się podobało. Poczuł się wolny. W domach opieki narzucano reżim, a tu był panem swojego losu. Nawet jeśli mieszkał na ulicy.

W Mediolanie często spotykał przyjaznych ludzi. Praktycznie nie zdarzało mu się przymierać głodem, czy ostentacyjnie żebrać. Praktycznie codziennie ktoś miał dla niego papierosa, kawę, czy kielich wina. Często przesiadywał w uniwersyteckiej bibliotece, gdzie zaprzyjaźnił się ze studentami. Kiedy miał urodziny, zaprosili go do baru. Był spokojny, nie rozrabiał. Dlatego włoska policja przez jedenaście lat właściwie nie dowiedziała się o jego istnieniu. Władze Szwajcarskie rzecz jasna wpisały go w rejestr osób zaginionych, ale po kilku latach został z niego wykreślony. W międzyczasie, tułając się po punktach bukmacherskich, śledził wyniki ukochanego FC Basel. 

Dziś Bantle ma 71 lat i mieszka w ośrodku w Bazylei. Jest czysty, ma schludnie zaczesane włosy. Mętnym wzrokiem wpatruje się w telewizję, przegryzając świeżym rogalikiem i popijając gorącą kawą. Państwo płaci mu 100 franków szwajcarskich kieszonkowego, które niemal od razu wydaje na piwo. Wniesienie dwóch puszek na teren ośrodka jest dozwoloną normą. Co stało się, że po jedenastu latach tułaczki po mediolańskich ulicach wrócił do ojczyzny? Cóż, wyłącznie nieszczęśliwy wypadek.

Reklama

Jedna z tegorocznych, kwietniowych nocy. Mocno padało, było ślisko. Bantle nieszczęśliwie upadł i złamał kość udową. Do szpitala trafił w dość ciężkim stanie, na sygnale. Okazało się, że jego ubezpieczenie od lat jest nieważne. Szwajcarski konsulat zorganizował transport do jednego ze szpitali w Bazylei.

– To był naprawdę długi mecz. Szkoda, że nie widzieliście reakcji lekarza na moją historię – uśmiecha się, niczego nie żałując.

Najnowsze

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...