Wszyscy kojarzycie te legendy. Milan Baros miał zagrać w Ekstraklasie, ale go nie chciano. Mario Mandzukić był obserwowany przez Wisłę, ale uznano, że słabo gra głową (!). Były też historie o Essiene, Kolarovie czy nawet Simeone, który miał wylądować w Krakowie przed Maaskantem. Dziś to wszystko brzmi jak science-fiction, ale jeszcze bardziej absurdalna wydaje się historia z 2010 roku. Był rok 2010, a w Wiśle trwała łapanka bramkarzy. Na testach meldował się każdy, kto tylko miał rękawice. Ostatecznie kontrakt podpisano z fatalnym Milanem Jovaniciem, a rundę później z nieporównywalnie lepszym Sergeiem Pareiko. Wcześniej na tapecie był jednak temat Keylora Navasa, czyli teraz – w aktualnej formie – chyba najlepszego golkipera na świecie.
I to ten temat wbrew pozorom nie był nawet tak odległy! W Wiśle wówczas kasa wręcz się przelewała. Pieniądze na transfery, podpisy, prowizje czy pensje wypływały szerokim strumieniem. Do tego stopnia, że Białą Gwiazdę było stać na wyjęcie Kew Jaliensa z Alkmaar, co – nie oszukujmy się – było pewnym szokiem. Keylor Navas miał wówczas niewiele gorszą pozycję w świecie piłki. Niedawno trafił z Deportivo Saprissa do przeciętnego Albacete. Dopiero rozpoczynał pisanie swojej historii w hiszpańskim futbolu. Najważniejsza informacja – Wisłę było stać na ściągnięcie Kostarykanina.
Dlaczego do tego nie doszło? Przypomnijmy fragment naszego tekstu sprzed roku, gdy Keylor brylował na mundialu.
Navasem – z myślą o transferze w letnim okienku – interesowała się już wiosną 2010 roku, kiedy Kostarykanin był jeszcze piłkarzem lokalnego Deportivo Saprissa. Korzystając z okazji, że Kostaryka grała akurat w Bratysławie mecz ze Słowacją, przedstawiciele Wisły nawet spotkali się z Navasem i jego agentem. Menedżer Ricardo Cabañas był otwarty na przedstawioną ofertę. Rzecz w tym, że transfer storpedować, a przynajmniej znacząco opóźnić, mogły problemy formalne, które rozstrzygnąć musiałaby FIFA.
Navas miał z Saprissą nietypową umowę, podpisaną bez porozumienia z agentem, która obowiązywała go do… października. Cabañas uważał, że jest nieważna, bo w świetle przepisów FIFA nie może kończyć się poza okienkiem, jednak pod uwagę nie brał tego zupełnie dyrektor Saprissy Victor Badilla. Jedyne ustępstwo, na jakie był chętny się zgodzić polegało na podpisaniu aneksu przedłużającego kontrakt do stycznia. Kiedy Navas na to nie przystał, zaczęła się formalna wojenka.
Co na to Wisła? – Usłyszałem, że mamy zadzwonić, kiedy sprawa się wreszcie wyjaśni – twierdzi Cabañas. Na tym kontakt się urwał.
Można działaczom Wisły zarzucać, że nie trzymali ręki na pulsie albo nie mieli dość determinacji, żeby sprawę rozwikłać i doprowadzić do końca. Inna rzecz, że nawet największe starania… mogły w tej sytuacji nie pomóc. Z jednego prostego powodu. Navas już kilka miesięcy wcześniej był świadom, że chce go hiszpańskie Albacete Balompie. Właśnie za tym kierunkiem mocno optował Jose Luis Conejo. Były bramkarz reprezentacji Kostaryki, który od lat prowadził z Navasem indywidualne treningi, a po mundialu w 1990 roku sam wyjechał właśnie do tego klubu. Żeby tego było mało, agent Navasa na co dzień mieszka właśnie w Albacete i ma w nim świetne kontakty. Zbierając to wszystko do kupy, trudno wykluczyć, że Keylor, mimo starań Wisły, i tak zdecydowałby się na Hiszpanię.
Koniec końców Cabañasowi udało się podważyć w FIFA jego kontrakt z Saprissą i doprowadzić do podpisania umowy, gwarantującej bramkarzowi 150 tysięcy euro rocznych zarobków (około 50 tysięcy złotych miesięcznie). Po roku Navas był już w Levante, na co złożyło się kilka czynników. Po pierwsze – miał w umowie klauzulę umożliwiającą odejście w razie spadku z Segunda Division. Po drugie – Navas, mimo tego, że Albacete zajęło ostatnie miejsce w tabeli, prezentował się nieźle. I wreszcie po trzecie – klubowi nie uśmiechało się utrzymywać go na trzecim szczeblu rozgrywek.
Dalszą historię już znacie. Navas wyrobił sobie markę w Levante, błysnął na mistrzostwach świata, co pozwoliło mu na transfer do Realu. Pod koniec lata był już jedną nogą w Manchesterze United, miał się zamienić miejscami z Davidem de Geą, prywatny samolot już czekał na lotnisku w Barajas, ale ostatecznie – jak doskonale wiecie – sprawa się rypła. Navas podobno początkowo ciężko to zniósł. Na boisku zareagował jednak najlepiej jak to możliwe. Prowadzi w klasyfikacji o Trofeo Zamora z trzema puszczonymi golami w dziewięciu meczach. Wczoraj – kto nie widział, niech żałuje – zaliczył absolutnie spektakularny występ z Celtą. Swoimi interwencjami niemal łamał prawa fizyki.
Dziś możemy też tylko sobie zadawać pytania, gdzie by skończył, gdyby trafił do Wisły. Czy zaliczyłby taki skok jakościowy jak Marcelo, czy może zsunąłby się do jakiegoś Dolcanu Ząbki. Można tylko gdybać, ale historia o niedoszłym transferze będzie odświeżana regularnie.