Tyle mówiło się o kryzysie, jaki trwa praktycznie od początku sezonu w Marsylii. Tyle się mówiło o fatalnym okienku transferowym, w którym Olympique oddał swoje zęby i serce. Tyle mówiło się o fatalnych nastrojach, o atmosferze skandalu, jaka towarzyszyła odejściu Bielsy. Na drugim biegunie – dokładnie tak jak na mapie – Paryż. Paris Saint Germain łoi każdego rywala, nie ma żadnych problemów ani z zawsze groźnymi zespołami środka, ani z bezpośrednimi konkurentami w walce o mistrzostwo, ani tym bardziej z outsiderami. Ot, Blanc i jego banda nie bierze jeńców niezależnie od tego czy jedzie do Monako, czy przyjmuje na Parc de Princes któregoś z licznych pretendentów do odebrania mistrzowskiego tytułu.
Wchodzi gigant z nowymi złotymi łańcuchami, w nienagannie skrojonym garniturze z modną i zadbaną fryzurą Zlatana Ibrahimovicia, a za nim wlecze się zgarbiony ubogi kuzyn pracujący na pół etatu w marsylskim porcie za czapkę sardynek. Po czterdziestu minutach zaczynamy się zastanawiać: który jest który?
Powiedzieć, że Olympique Marsylia wyszedł na francuski klasyk bez kompleksów to właściwie nie powiedzieć nic. Pierwsze minuty na stadionie PSG to – wyłączając sponsorowaną oprawę, jakieś gaśnice, stroboskopy dyskotekowe i inne zagrywki rodem z NBA – dominacja gości. Olympique nie tylko neutralizował cały arsenał ofensywny paryżan, ale w dodatku sam tworzył kolejne sytuacje. Barrada i Diarra praktycznie nie mylili się w podaniach, a Batshuayi na desancie ściągał na siebie uwagę obrońców stwarzając sporo miejsca na przedpolu. Efekt? Gdy w końcu stoperzy nieco się rozeszli, właśnie Barrada dograł ciasteczko na głowę Batshuayiego i zrobiło się 0:1. Po golu zresztą obraz wcale nie uległ zmianie – to Olympique dominował, to Olympique szukał sposobu na kolejnego gola.
No a potem stała się katastrofa. Trzy minuty, dwa rzuty karne (a nawet trzy, bo Zlatan musiał powtarzać strzał przed zdobyciem 110 gola w barwach PSG, zresztą zostając najlepszym strzelcem w historii klubu). Od 0:1 do 2:1. Najpierw jakaś kuriozalna interwencja wślizgiem tuż przy linii, z której wyszło… dośrodkowanie na Ibrę, którego musiał faulować Mandanda. Sekundy później – jeszcze większy absurd i ręka Rolando w jakimś ekwilibrystycznym wygibasie… Dwa głupie błędy na przestrzeni kilkunastu sekund wymazały całe doskonałe wrażenie z pierwszych czterdziestu minut.
Druga połowa? Kompletne odbicie pierwszej – tym razem to PSG napierało niemal przez pełne czterdzieści pięć minut. “Niemal” z dwóch powodów – po pierwsze dlatego, że znów błysnął Barrada. Dynamiczny rajd, nawinięcie Auriera i wywalczony rzut karny. Niestety dla marsylczyków – fatalnie wykonany przez samego Barradę, choć trzeba przyznać, że kapitalnie zachował się Trapp, który już przed strzałem zdawał się wiedzieć, gdzie uderzy rywal. Po drugie – końcówka. Dramatyczna, pełna sytuacji dla marsylczyków końcówka, w której spokojnie mogły paść przynajmniej dwa gole dla gości z południa Francji.
W tym chyba jednak najlepiej widać obecną różnicę między Paryżem a Marsylią. Nie chodzi wcale o potencjał piłkarski, o jakieś kolosalne różnice w kulturze gry. Po prostu PSG grając słabo całą pierwszą połowę bezwzględnie wykorzystało pięć minut zapaści rywala. Olympique grając słabo po przerwie nie wykorzystał karnego i zmarnował dwie kolejne znakomite sytuacje.
Inna sprawa, że i paryżanie po przerwie mogli boleśnie skaleczyć l’OM, jednak raz po raz kapitalnie ratował gości Mandanda. Ogółem jednak mamy wrażenie, że mecz udowodnił dwie, zdawałoby się, przeciwstawne tezy. Po pierwsze – piłkarska przepaść między PSG a Marsylią nie jest aż tak ogromna. Z drugiej strony jednak – przepaść w wykorzystywaniu potencjału, łatwości zdobywania goli i punktów, przepaść w gospodarowaniu energią – Zlatan zszedł dwadzieścia minut przed końcem! – jest naprawdę ogromna.
I prawdopodobnie będzie to widać w tabeli końcowej Ligue 1. Marsylczykom pozostanie jedynie zżymanie się na katarskie petrodolary, które sprawiają, że na ławce paryżan siedzieli dzisiaj Pastore, Lavezzi, Marquinhos i Kurzawa.