23 sierpnia 1995 roku. Równe 20 lat, szmat czasu. A przecież niektórzy pamiętają, jakby to było wczoraj. Pierwszy awans do Ligi Mistrzów, nikt jeszcze wtedy nie sądził, że przedostatni…
Rok wcześniej Legia – przekonana o własnej wielkości – biła się o Ligę Mistrzów i została brutalnie zlana przez Hajduk Split. W 1995 roku znowu problem, a nawet dwa. Po pierwsze wydawało się, że mistrz Polski zagra w LM bez eliminacji, ze względu na swój wysoki ranking, nabity awansem do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów kilka lat wcześniej (w tym momencie proszę mi wybaczyć braki pamięci – równie dobrze to mogło być rok wcześniej, ale chyba jednak w 1995, ze względu na to, jakie drużyny sięgnęły po mistrzowskie korony w całej Europie). Tak wynikało ze wszystkich obliczeń, lecz… UEFA w ostatniej chwili zmieniła zasady i ostatecznie trzeba było przystąpić do spotkać eliminacyjnych. No i wreszcie problem numer dwa: IFK. Dzisiaj nikt się tego klubu specjalnie nie boi, ale pamiętajmy, że to była inna piłkarska epoka. Szwedzi byli świeżymi medalistami mistrzostw świata, a w kadrze na mundial w 1994 roku (trzecie miejsce) znalazło się aż siedmiu zawodników IFK. Wśród nich słynny bramkarz Thomas Ravelli czy młodziutka, wschodząca gwiazda – Jepser Blomqvist, późniejszy zawodnik Milanu oraz Manchesteru United.
IFK nie dość, że było naszpikowane reprezentantami, to jeszcze piłkarze tego klubu od lat potrafili odnosić sukcesy w Europie. Żeby uzmysłowić sobie, jak potężny piłkarsko był Goeteborg, wystarczy mała wyliczanka…
Sezon 1985/86 – półfinał Pucharu Mistrzów.
Sezon 1986/87 – zdobycie Pucharu UEFA.
Sezon 1988/89 – ćwierćfinał Pucharu Mistrzów.
Sezon 1992/93 – półfinał Pucharu Mistrzów
Sezon 1994/95 – ćwierćfinał Pucharu Mistrzów.
Zwłaszcza ten wywalczony dopiero co – bo rok wcześniej – ćwierćfinał wyglądał dla legionistów niezbyt optymistycznie. Przecież faza grupowa Ligi Mistrzów zakończyła się w taki oto sposób…
IFK wygrał wygrał wtedy wszystkie mecze na własnym boisku. 2:1 z Barceloną, 3:1 z Manchesterem United i 1:0 z Galatasaray. A nie była to byle jaka Barcelona (bo z Romario, Stoiczkowem, Koemanem, Bakero) i nie byle jaki Manchester United (z Cantoną, Hughes, Irwinem, Pallisterem). W ćwierćfinale niezwykle wyrównany dwumecz z Bayernem Monachium – 0:0 na wyjeździe i 2:2 u siebie. Więc gdzie Legia, a gdzie Goeteborg? Na zdrowy rozum – dwa inne światy.
Tylko że legioniści faktycznie byli z innego świata. To była drużyna niespecjalnie skoncentrowana na sporcie, co miało swoje złe i dobre strony. Zła była oczywista – dało się z potencjału tych zawodników wyciągnąć więcej, gdyby tylko oni sami podjęli decyzję, że będą zawodowymi sportowcami. A dobra była taka, że podczas niekończących się biesiad, przy wódce i rybce, piłkarze rośli we własnych oczach. Coś w stylu dzisiejszych żartów pt. „Co? Ja tego nie zrobię? Potrzymaj mi piwo”. Tak to właśnie było – „potrzymaj mi piwo, to im strzelę”.
I mieli serdecznie w dupie, jakie wyniki odnosiło IFK, zwłaszcza, że oni tych wyników nie śledzili i nie mieli się kiedy przestraszyć. Zresztą, i tak by się nie przestraszyli, ponieważ byli wprost przesadnie przekonani o własnej klasie.
* * *
Trudno powiedzieć, czy tamta kadra Legii nie była najsilniejszą, jaki polski klub skompletował w ostatnich 30 latach. W zasadzie na każdej pozycji występowali reprezentanci Polski (a także często zajmowali miejsca na ławce rezerwowych).
Świetny bramkarz – Szczęsny, klasa sama w sobie, zwinny jak kot. W obronie ludzie nie do złamania: Zieliński, Jóźwiak, Ratajczyk, Mandziejewicz. W pomocy wirtuoz Leszek Pisz, wspomagany przez niezwykle wszechstronnego Radosława Michalskiego (lub też Mandziejewicza) oraz bardzo skutecznego Tomasza Wieszczyckiego, a na skrzydłach wybiegani Grzegorz Lewandowski i Jacek Bednarz. To była kwintesencja polityki transferowej klubu: brać najlepszych zawodników z ligi (Wieszczycki, Bednarz), a także Polaków zza granicy (Lewandowski i Staniek przyszli z ligi hiszpańskiej). W ataku zabójczy Jerzy Podbrożny i bardzo ambitny Cezary Kucharski. A przecież jeszcze nie wymieniliśmy Adama Fedoruka (18 meczów w reprezentacji Polski), Marcina Jałochy (również 18 meczów w kadrze, do tego medal olimpijski z 1992 roku), a ledwie napomknęliśmy o Stańku (12 meczów w reprezentacji, medal olimpijski).
Ta powyższa wyliczanka zawiera 15 zawodników, z których każdy bezsprzecznie nadawał się do podstawowej jedenastki, a ławkę uzupełniali jeszcze Andrzej Kubica (pozyskany z Austrii Wiedeń), Jacek Kacprzak, Piotr Mosór i Grzegorz Szamotulski.
* * *
Nie było wiadomo, czy Legia z IFK zagra na otwartym stadionie, czy przy pustych trybunach. Stadion był zamknięty z powodu gigantycznych zamieszek po finale Pucharu Polski z GKS-em Katowice. To wtedy doszło do jednej z największych wojen na polskich obiektach. Wojewoda Bogdan Jastrzębski miał dość.
Na mecz z mistrzem Szwecji dwie główne trybuny zostały jednak otwarte. W meczu zdarzyły się dwie ważne rzeczy – Jerzy Podbrożny zdobył gola na 1:0 z rzutu karnego, a Thomas Ravelli (jeszcze przed przerwą) doznał kontuzji, która wykluczyła go z rewanżu. Goeteborg niczego wielkiego nie pokazał.
Tyle, że rewanż miał być znacznie trudniejszy, zwłaszcza że poprzedni sezon LM pokazał, jak groźni są Szwedzi u siebie. Paweł Janas chyba przesadnie wczytał się w te archiwalne wyniki i postanowił, że na boisku ma być walka do upadłego, a nie gra w piłkę. Dlatego z podstawowej jedenastki wypadł Leszek Pisz, a zamiast niego w pomocy miał siać spustoszenie Krzysztof Ratajczyk. Na szczęście mądry trener to też taki, który potrafi się przyznać do błędu. Pisza wstawił na boisko jeszcze w pierwszej połowie.
Spotkanie było świetne, wyrównane, sytuacje z obu stron. Widać było od początku, że może i Legia gola straci, ale na pewno się nie przestraszyła z wielkim prawdopodobieństwem też jakiegoś strzeli. W 24 minucie zza pola karnego przymierzył Blomqvist, ale być może ważniejsze było to, że jeszcze przed przerwą obrońcom urwał się Podbrożny, doszedł do sytuacji sam na sam i został sfaulowany, co musiało się skończyć czerwoną kartką.
1:0 daje dogrywkę, ale w drugiej połowie lepsza jest Legia. I to zdecydowanie. Tylko że zegar tyka, a gol nie pada. Dopiero kwadrans przed końcem Zieliński wyprowadza piłkę z linii obrony, później Wieszczycki ze środka zagrywa na prawo do Lewandowskiego, który przebiegł w tym meczu chyba ze 150 kilometrów. Dalej wiadomo – wrzutka, główka Pisza, gol.
IFK kończy w dziewiątkę, sypią się brutalne faule w środku pola, trener ląduje na trybunach, a raczej ze drucianą siatką w tunelu skąd patrzy na swoich bezradnych podopiecznych. Bednarz kończy zabawę strzałem z linii pola karnego, chociaż na uwagę zasługuje też, jak wcześniej piłkę przed autem uratował Podbrożny. W ostatniej minucie wygranego dwumeczu… Jakby mu jeszcze było mało.
* * *
Marcin Meller, o którym ostatnio na Weszło było głośno z innego powodu, wybrał się wtedy do Goeteborga z kibicami, aby napisać reportaż. Wyszło mu całkiem nieźle. Tytuł: „Przyjechała planeta małp”. Fragment:
Mecz. Najstarsi kibice powtarzali później, że dopingu z Goeteborga nie da się z niczym porównać. Jakiś czas temu odbywał się w Poznaniu mecz Polska-Holandia w ramach eliminacji do mistrzostw świata. Polacy byli już wówczas bez szans. Na stadionie w stolicy Wielkopolski Holendrzy stanowili przytłaczającą większość. Dariusz Szpakowski, który komentował ten mecz dla telewizji, tak mniej więcej rozpoczął swą relację: „Proszę państwa! To nie Amsterdam, to Poznań. Oby ta sytuacja nigdy więcej się nie powtórzyła!”. Mecz w Goeteborgu, w odróżnieniu od pojedynku poznańskiego, stanowił dla obu stron być albo nie być. Kibice szwedzcy byli w przeważającej większości. Ale Dariusz Szpakowski mógł spokojnie powiedzieć: „Proszę państwa! To nie stadion na Łazienkowskiej, to Goeteborg!”, bowiem ponad tysiąc polskich kibiców – wliczając posiłki z zaprzyjaźnionego Szczecina i Sosnowca oraz kochanych polonusów – dosłownie znokautowało wokalnie gospodarzy.
To nie przesada: nie wiem, jak potoczyłyby się losy tego pojedynku, gdyby przez ponad 90 minut, bez chwili przerwy, z naszego sektora nie wydobywał się nieustający fanatyczny ryk. Straciliśmy bramkę; nic to: „Jesteśmy z wami, hej Legio, jesteśmy z wami”. „Bosman”, „Achim”, „Tulipan” i „Sitek” niezmordowanie dyrygowali śpiewami. (Już po meczu jeden z dziennikarzy szwedzkich powiedział mi: jeśli Legia zagra w Lidze Mistrzów tak jak ją dopingują jej kibice, to może dojść do finału). Ani sekundy przerwy. Ktoś krzyczy: „Nic nie widzę!”, człowiek, który mu zasłania, odpowiada: „To se obejrzysz w domu na wideo, teraz walcz! CWKS!”. „Dziś zgodnym rytmem biją nam / nasze serca, które my / za Legię damy w każdy czas / czy czas dobry czy czas zły / nie dla nas jest porażki smak / nie dla nas forma zła, forma zła / na całe gardła krzyczmy wraz / Ligę Mistrzów Legia ma!”.
Po wyrównującej bramce Pisza już wiedzieliśmy, że nic na świecie nie odbierze awansu i działy się wtedy w polskim sektorze rzeczy zadziwiające. Większość zrzuciła koszulki. Dorośli mężczyźni siedzieli podkuleni i beczeli jak małe dzieci. Kaleki chłopak z mojego autokaru puścił kule, padł na ziemię i płakał. Próbowałem go podnieść z ziemi, a on się wtulił, złapał mocno i szlochając powtarza: „o *****, ja nie mogę, o *****”. Potem tylko „Sto lat!”, „Jeszcze Polska nie zginęła” – zwycięska bramka Bednarza i fiesta.
Po końcowym gwizdku warszawscy piłkarze zbliżali się do naszego sektora „samolotami”. Szczupak na ziemię, powstań, szczupak, powstań i tak do samej odgradzającej siatki. W hołdzie kibicom. Czegoś takiego nie było nigdy wcześniej, powtarzali wzruszeni kibole. I koszulki w tłum. Rafał złapał nr 16 – kapitana Leszka Pisza. Ktoś mu natychmiast zaproponował za nią 500 „papierów”. Rafał odmówił.
Potem policja szwedzka zamknęła nas w sektorze. Goeteborscy kibice, wkurzeni klęską, próbowali ją sobie powetować atakiem na gości. Policja stanęła w naszej obronie i zaczęła się uliczna zadyma. Na próżno legioniści prosili policjantów, by ci wypuścili ich na ulice. „My to za was załatwimy” – przekonywali warszawiacy.
I dalej:
Wtedy zaczęła się najdłuższa balanga nowoczesnej Europy. Apogeum osiągnęła na promie. 15 minut po otwarciu sklepu wolnocłowego w obszernej kafeterii rozległy się pierwsze śpiewy. Wielka kolejka po napoje regenerujące nie topniała ani na chwilę. Na pokładzie tańczono poleczkę, biegano w wężykach. Masowo wdrapywano się na radar, który w końcu został uszkodzony. Z okrzykiem „wojna!” na ustach kibice lali się piwem i ciskali pustymi puszkami. „Normalni” pasażerowie przylatywali robić sobie pamiątkowe zdjęcia z „dziczą” w tle. Do wody frunęły koła ratunkowe i inne przedmioty, które dało się odczepić. W „Country pubie” biesiadnikom udało się powyrywać stoliki, którymi walili następnie po suficie. Kibice zrezygnowali z usług barmana i zaczęli sobie sami serwować drinki.
Kiedy rankiem następnego dnia odczytałem współtowarzyszom z autokaru doniesienie „Gazety Wyborczej” o „poturbowaniu barmanki” na promie, koledzy stanowczo zaprotestowali: „Jakie tam turbowanie! Normalnie za cipę ją złapali”. Była i inna wersja: „To nie barmankę. Barmana Pruszków trochę po ryju obił. Ale żeby od razu w gazetach pisać…”
Po 76 godzinach wróciliśmy do Warszawy. Po drodze rzuciliśmy parę petard i odśpiewaliśmy zmodyfikowaną wersję kultowej pieśni: „Na promie jest tłok, w pociągu jest tłok, kibice na Legię jadą, wtem nagle ktoś wstał, zaśpiewam ja wam o Legii mej ukochanej: cewukaes! Do boju Legia Warszawa, dwie bramki Kucharski, dwie bramki Podbrożny i Legia ma mistrza Polski!”.
Obserwując nieco chaotyczne poczynania legionistów w czasie niedzielnego pojedynku z Górnikiem Zabrze (tak czy inaczej 1:0 dla Legii), warszawscy kibice komentowali, że trener Paweł Janas zapewne ustalał skład z pomocą alkomatu. „Minęła trzydziesta minuta spotkania” – ogłosił spiker. „Puściły pierwsze promile” – dodał kibic.
* * *
Legia, złożona w dużej mierze z pijusów-hobbystów, ale przede wszystkim sympatycznych ludzi potrafiących się bawić, też świętowała długo. Chociaż nie bez zgrzytów. W książce „Szamo” opisałem historię pomeczowej bójki. Kilka dni temu uzupełnił ją Maciej Szczęsny. Najpierw cytat z „Szamo”.
Świętowanie tego olbrzymiego sukcesu trwało długo i nie dla każdego skończyło się dobrze. Grześkowi Lewandowskiemu zaszkodził alkohol, ale nie w takim sensie, w jakim myślicie. Zaczął zachowywać się dziwnie i wygadywać głupoty. Na drugi dzień był czepialski i niesympatyczny, cały czas komuś dogryzał. Trudno było zrozumieć, o co mu chodzi. Chyba fiksował. Na płycie lotniska wyjął paszport, otworzył szeroko i demonstrując wszystkim wokół, zaczął śpiewać: „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie”. Patrzyliśmy na niego ze zdumieniem, niepokojem i narastającą irytacją.
Kolejne osoby znosiły te jego humory, niekończące się „wrzutki”, aż w końcu „Lewy” skierował swoje kąśliwe uwagi w kierunku Jacka Zielińskiego. To był błąd. „Zielu” – cicha woda – wstał, podszedł do Grześka i wymierzył mu taki cios, jakiego nie powstydziłby się Witalij Kliczko. Prosto w szczękę, soczyście, aż chrupnęła. Lewandowski padł jak długi.
Gdy po chwili zaczął zbierać się z podłogi, zjawił się Krzysztof Ratajczyk, położył mu nogę na klatce piersiowej i docisnął. – Jeśli wstaniesz, to cię zabiję – powiedział tak beznamiętnie, jakby właśnie informował przechodnia która godzina.
Lewandowski zrozumiał, że teraz czas na leżakowanie. Kiedy po jakimś czasie się zebrał, od razu pobiegł do Pawła Janasa.
– Panie trenerze, oni mnie pobili!
– Ciebie? Przecież widziałem, że się przewróciłeś.
– Ale… – tym razem zwrócił się do doktora Machowskiego.
Jeszcze moment i by się rozpłakał.
– Oni mnie pobili, naprawdę!
Machowski przyjrzał się rozkwaszonej gębie „Lewego” i uspokoił: – Chodź, opatrzę cię, rzeczywiście fatalnie się potknąłeś.
Janas dorzucił: – Potłukłeś się, masz dwa dni wolnego.
Po dwóch dniach Lewandowski stawił się w szatni, przeprosił za swoje zachowanie i grał dalej w tym zespole, jak gdyby nic się nie stało.
A teraz opowiada Szczęsny: – Na starym Okęciu ludzie wychodzący z lotniska mieszali się z tymi, którzy dopiero odlatywali, panował harmider i gwar. Miałem ogólne… poczucie obciachu, więc trochę mi przeszkadzało, że Lewandowski ledwo trzymając się na nogach na całą halę śpiewał hymn. Uznałem to za niestosowne, nie chciałem też, by wszyscy na nas patrzyli. Poprosiłem by przestał. Raz, drugi, trzeci. Na nic. On jeszcze chciał mi zrobić na złość i zamiast hymnu zaczął śpiewać: „Dobry Jezu, a nasz panie…”. Warknąłem, żeby się zamknął, a on do mnie: – A bo co mi zrobisz, bandyto jeden? Uderzysz mnie? Jak uderzysz, to pójdziesz do więzienia! No śmiało, uderz mnie!
Miałem wtedy na głowie sprawę bójki z kibicem w Stalowej Woli, więc rzeczywiście nie mogłem Lewandowskiego uderzyć.
Przyjechaliśmy na Łazienkowską i Paweł Janas powiedział, że będzie rozruch. Ponieważ wszyscy byli doszczętnie pijani, uznałem, że trener żartuje i po prostu pojechałem do domu. Do głowy mi nie przyszło, że Janas mówił poważnie i faktycznie przeprowadzi zajęcia. Lewandowski w szatni zaczął wygadywać, że ja spękałem i uciekłem przed nim. Później zaczął dogryzać innym. No i dostał łomot. „Zielek” mi opowiadał, że sam się przestraszył – że uderzył za mocno. To była długa szatnia, a Lewandowski przeleciał całą, uderzając głową w podłogę. Bo „Zielek” trenował kiedyś rzut oszczepem i miał moc w ręce. A trafił czyściutko.
* * *
Późniejsze losy tej drużyny wszyscy znają, zresztą nie jest to moment, by je przypominać. Pierwszy awans do Ligi Mistrzów zakończył się od razu awansem do ćwierćfinału, między innymi dzięki czterem punktom zdobytym na mistrzu Anglii, Blackburn Rovers. Rok później w Champions League zameldował się Widzew.
A potem nastała ciemność.
STAN