Listopad, rok 2002. W ostatniej kolejce fazy grupowej Ligi Mistrzów Bayern na Olympiastadion podejmuje RC Lens. Spotkanie, po dramatycznej końcówce, kończy się remisem 3:3, ale tym razem nie wynik jest w nim najistotniejszy. W 76. minucie na boisku pojawił się młody blondynek, ledwie 18-letni Bastian Schweinsteiger. Ottmar Hitzfeld przekonał się do niego po ledwie kilku treningach i zaprosił do szatni, w której rządzili Mehmet Scholl, Bixente Lizarazu czy Robert Kovac. Dziś, kiedy od tamtego momentu mija blisko trzynaście lat, coś się skończyło. Upadł pewien bastion, wydawać by się mogło, niezniszczalny. Symbol Bayernu przenosi się do Manchesteru United.
Z punktu widzenia władz Bawarczyków to naprawdę niezły interes. Prawie dwadzieścia milionów euro za blisko 31-letniego piłkarza, który w ostatnich latach piłkarsko dawał z siebie nieco mniej. Trapiły go kontuzje, nie był już tak szalenie efektywny. Jedna z niemieckich gazet przewidywała nawet, że w przyszłym sezonie może usiąść na ławce rezerwowych. Władze i Pep Guardiola to jedno, ale klub to przede wszystkim kibice. A ci wieść o odejściu swojego ulubieńca i wicekapitana potraktowali jak informację najgorszą z możliwych. Mówiąc delikatnie: nie zareagowali pozitivnie. Z sieci społecznościowych przelewa się gorycz wymieszana z żółcią i nienawiścią. Przytłaczająca większość to komentarze o wydźwięku pejoratywnym albo nawet obraźliwym. Najbardziej obrywa się Guardioli i prezesowi zarządu, Karlowi-Heinzowi Rummenigge. Ich zdaniem trener oraz decyzyjna osoba w zarządzie, którzy sprzedają tak ważną dla drużyny personę, kwalifikują się do natychmiastowej pomocy lekarskiej.
Bayern stracił światowej klasy piłkarza, mistrza świata, ale przede wszystkim niepodrabialną osobowość. Człowieka, który od zawsze utożsamiany był wyłącznie z jednym klubem i który musiał mieć gigantyczną siłę przebicia w szatni. W Monachium spędził siedemnaście lat, zbierając niepoliczalną ilość doświadczeń, których nie da się kupić za żadną cenę. Żaden nowy piłkarz nie będzie tak samo istotny, choćby nazywał się Cristiano Ronaldo. Bo Schweinsteiger dla Bayernu to coś więcej niż sportowiec. Zdecydowanie więcej. To postać. Postać, za którą dostaną niecałe 20 milionów euro.
Guardiola, choć notorycznie chwalił go w mediach, za każdym razem podkreślając jego gigantyczne znaczenie i profesjonalizm, nie był jego największym fanem. W podobny sposób postępował zresztą choćby z Mario Mandzukiciem. Co działo się z nimi później, doskonale pamiętamy. Schweinsteiger sam miał powiedzieć, że szuka nowych wyzwań. Bayern przyrzeka, że starał się go przekonać, ale bezskutecznie. Umowa wygasała w przyszłym roku, a on najwyraźniej nie był zainteresowany jej przedłużeniem. Był to więc ostatni czas, aby zgarnąć większe pieniądze.
W Monachium atmosfera raczej mętna, przynajmniej wśród kibiców, a w Manchesterze, dla odmiany, strzelają szampany. Piłkarz klasy światowej, który potrafi w sposób arcymistrzowski ogarnąć środek boiska, do tego za relatywnie niewielkie pieniądze. Luis van Gaal doskonale zna go z czasów współpracy w Bayernie. Wie na kogo stawia i wie, że właśnie takiego kogoś brakuje w jego skomplikowanej układance. Brytyjskie portale już prześcigają się w możliwych wariantach ustawienia na boisku. Obok kogo zagra Basti? Carricka i Maty? Herrery? A może między linią obrony i pomocy, na pozycji defensywnego pomocnika? Wszędzie będzie użyteczny. Kto wie – może nawet niezastąpiony. Bo Schweinsteiger to jeden z najbardziej niemieckich Niemców jakich znamy. Twarde nazwisko, twardy wyraz twarzy, twardy charakter i twarde zasady.
Po cichu, bo po cichu, ale skończyło się coś wielkiego. Trzynaście lat w pierwszym zespole, prawie 350 meczów, kilkanaście przeróżnych trofeów. Do tej pory nazwisko Schweinsteigera było sprzężone wyłącznie z Bayernem i trudno było wyobrazić sobie, że kiedykolwiek się to zmieni. Niestety, futbol to w 99 procentach jednak matematyka, a wyższe uczucia – nawet te najsilniejsze – czasem przegrywają z ambicją i trzeba schować je głęboko do kieszeni.
PB