„Wszystkie decyzje dotyczące sędziów podejmujemy na podstawie naszego niesamowitego rankingu, którego jednak nie tylko nikomu nie pokażemy, ale nawet nie zdradzimy metodologii, za to powoływać się na niego będziemy, że hej” – postawa Kolegium Sędziów jest niezmienna od lat, a słowo „jawność” tradycyjnie wywołuje w gabinecie przewodniczącego wybuchy śmiechu i zatrzaskiwanie okiennic. Nie to nie – poradzimy sobie sami. Przed Wami tradycyjny „poligonowy” ranking ekstraklasowych arbitrów. Ranking, który można przyjąć, można odrzucić, można pochwalić, można skrytykować, ale właśnie – można. Bo jest.
Oczywiście to tylko „poligonowa” zabawa – nawet jeśli wykonywana z całą powagą, uwagą, sporym nakładem sił, środków i kredek. Jeśli więc ktoś chce wyjeżdżać z fanfarami „Jakim prawem?”, „Jakie masz kwalifikacje?”, „Amatorszczyzna!”, Myślisz, że ktoś się tym przejmie?” to odpowiadam, że prawem kaduka, że i owszem: amatorszczyzna, że wiem, iż nikt się tym nie przejmie i przypomnę, że żyjemy w kraju, w którym o obsadzie meczów Ekstraklasy decyduje człowiek, uznający iż sytuacja w której zawodnika A kopie zawodnika B od tyłu, to rzut karny dla drużyny zawodnika A, a trzymanie ręki przyciśniętej do tułowia, połączone z odruchem „odkręcania” się od nadlatującej piłki, czyli próbą uniknięcia kontaktu, to „parada obronna”, którą również należy ukarać rzutem karnym. Człowiek, który z mulim uporem od lat wpycha do Ekstraklasy Adama Lyczmańskiego… Gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że w takiej sytuacji użycie w naszej rozmowie słowa „kwalifikacje” byłoby sporym nadużyciem, ale nie jestem złośliwy, więc tego nie powiem.
Zasady punktacji takie same od lat. Minus pięć dioptrii za błąd mający wpływ na wynik meczu (bramka, czerwona kartka), minus trzy dioptrie za błędną decyzję, w sytuacji, w której zagrożone jest zdrowie zawodnika i nie mówimy tu o zwykłym waleniu łokciami w walce o piłkę czy kopaniu się po łydkach, tylko takich elementy piłkarskiej fiz-kultury, jakie zaprezentował na przykład Łukasz Surma wjeżdżając w Alvarinho czy Wilde-Donald Guerrier, usiłujący zamienić Łukasza Trałkę w kadłubka, niekoniecznie Wincentego. Reszta – czyli źle dyktowane (lub błędnie niedyktowane) rzuty wolne, rzuty rożne, auty, złe ustawianie muru itd., wyceniane są już o wiele niżej, bo jak mawiali starożytni Rzymianie: „errare humanum est” i nie bądźmy nazbyt pryncypialni, skoro sami się mylimy.
Dygresja „we w aproposie mylenia się”: liczyłem żółte kartki, liczyłem, liczyłem, korzystałem z mrówczej pracy zespołu 90minut.pl, z benedyktyńskiej pracy zespołu ekstrastats.pl i za każdym razem otrzymywałem inny wynik. To znaczy, nie za każdym razem całkiem inny, ale za każdym razem różny od wyników wyżej wymienionych. Po wielogodzinnej walce z kalkulatorem, komputerem i ołówkiem poddałem się: Wikipedia, powołująca się na 90minut.pl twierdzi, że w sezonie 2014/2015 sędziowie pokazali 1172 żółte kartki, Ekstrastats.pl – że 1176, potem że 1175, mnie wychodzi, że 1169 i skoro wyszło mi to razy bez kozery pińcet, to tego się będę trzymał. Zwłaszcza, że błąd jest z gatunku niewielkich, bo chodzi o 3-6 kartek czyli 0,27%. Ale, oczywiście, wszelkie uwagi przyjmuje z matematyczną pokorą i wszelkie poprawki postaram się uwzględnić. Albowiem errare humanum itepe jak wyżej. Koniec dygresji.
O czym myśmy to… Aha, że „na ziemi żyją ludzie, nie aniołowie”, a mecz jest sytuacją na tyle dynamiczną, że nie ma sensu czepiać się drobiazgów, immanentnie związanych z ową dynamiką i subiektywizmem oceny dokonywanej przez jednostkę ludzką, co zawsze stanowi pewną zmienną/niepewną. Wspomniane drobniejsze błędy, taki sędziowski zestaw obowiązkowy z małymi frytkami, kosztuje mało, zazwyczaj nie przekracza minus 3 dioptrii.
Sporym problemem były i są błędy arbitrów liniowych: niewyłapane spalone, które kończą się bramką, ofsajdy odgwizdane niesłusznie, gdy zawodnik wjeżdżał właśnie z piłką do bramki, faule sygnalizowane (bądź nie) sędziemu, mające decydujący wpływ na wynik spotkania…
Pamiętamy rzut karny podyktowany przez sędziego Gila przeciwko Jagiellonii po interwencji arbitra liniowego? /w tym momencie Bartłomiej Drągowski żachnął się nerwowo i odmówił odpowiedzi, bo poprzednia kosztowała go kupę nerwów i 10 tysięcy złotych kary/ Dotychczas wszystkie te błędy szły na konto sędziów głównych – wprowadzenie odrębnej klasyfikacji dla arbitrów liniowych wymagałoby skupienia się w czasie oglądania meczów wyłącznie na pracy sędziów, nadmiar bodźców mógłby przepalić mi obwody, a pokolejkowe teksty owocowałyby uwagami: „Panie Andrzeju, ale w piątek Piast nie grał z Jagiellonią, tylko z Górnikiem, nie wygrał, tylko przegrał, a bramki nie strzelił Zygfryd Szołtysik, tylko Ruben Jurado”. Innym wyjściem byłoby zatrudnienie przez redakcję inteligentnej i atrakcyjnej asystentki, której zadaniem byłaby pomoc autorowi „Poligonu” w ogarnięciu meczowej rzeczywistości w aspekcie sędziowskim.
– Asystentki? – prychnął Głos Wewnętrzny, wyczulony na kwestie seksizmu – Dlaczego nie asystenta?
Kwestia parytetów. Na „Poligonie” już jeden mężczyzna jest.
– A kwestia atrakcyjności? – drążył Głos Wewnętrzny – Dlaczego w ogóle pojawia się taka kategoria?
– Też parytety – westchnąłem, patrząc ze smutkiem w lustro. Lustro odpowiedziało mi równie smutnym spojrzeniem, a im dłużej patrzyło, tym bardziej stawało się zwolennikiem parytetów estetycznych.
Wracając do tematu – błędy liniowych szły na konto arbitrów głównych. Dla uproszczenia, a trochę dlatego, że przez wiele lat to sędziowie główni „wybierali” sobie liniowych, więc niejako brali odpowiedzialność za poziom ich sędziowania. Nie do końca było to sprawiedliwie i pewnie każde z nas byłoby w stanie wymienić parę sytuacji z minionego sezonu, gdy arbiter główny obrywał za kompletną niewinność, bo w miejscu, w którym stał nie miał najmniejszej szansy zobaczyć i ocenić sytuacji, nie mówiąc o weryfikacji sygnalizacji sędziego bocznego. Być może więc w przyszłym sezonie – jeśli, oczywiście, „Poligon” nadal będzie się ukazywał – wprowadzone zostaną małe zmiany i sędzia główny nie będzie obrywał karnych dioptrii za sytuacje wspomniane wyżej – gdy jedyne, co mógł zrobić, to uwierzyć na słowo swojemu koledze z chorągiewką.
Pomeczowe oceny podawane były na „Poligonie” na bieżąco, reklamacje i uwagi rozpatrywano uważnie, co wielokrotnie kończyło się zmianą punktacji, bo albo ktoś z PT Czytelników dysponował lepszą stopklatką, albo ujęciem ze strony, której w relacjach telewizyjnych nie pokazywano, albo po prostu zwrócił mi uwagę na coś, co umknęło mi w trakcie meczu. Zresztą, ranking „poligonowy” ma już swoje lata, więc wszyscy pewnie wiedzą, co i jak.
Zanim zaczniemy – garść statystyk: mecze sezonu 2014/2015 prowadziło 12 arbitrów, najwięcej spotkań gwizdał pan sędzia Szymon Marciniak, o jedno mniej sędziowie Tomasz Musiał i Bartosz Frankowski, najrzadziej – tylko pięciokrotnie – pojawiał się na murawie Adam Lyczmański. Bardzo dobrze, że pojawiał się najrzadziej, dziwnie że pojawiał się w ogóle. Przewodniczący Przesmycki mówił coś o dawaniu mu drugiej szansy, ale jeśli dobrze liczę, dla Adama Lyczmańskiego była to już szansa siódma – poprzednie sześć spartolił wręcz konkursowo, a odpowiedź na pytanie „Jakim cudem wciąż dostaje kolejne?” mogłaby być ciekawym przyczynkiem do psychopatologii polskiego futbolu.
Najwięcej żółtych kartek pokazał pan sędzia Bartosz Frankowski – aż 141 w 32 meczach, co daje średnią 4,41 żółtej kartki na mecz. W poprzednim sezonie „zwycięzca” tej klasyfikacji, pan sędzia Paweł Gil zakończył sezon z wynikiem 5,26, a drugie miejsce zajął pan sędzia Mariusz Złotek z wynikiem 5,13 – wydawać się więc może, że w sezonie 2014/2015 sędziowie gwizdali nieco łagodniej (albo piłkarze rzadziej się kopali). Ciekawy jest przypadek sędziego Złotka, który w tym sezonie „dawał grać” tak bardzo, że jego żółto-kartkowa średnia spadła do 2,80 kartki na mecz i była najniższa w lidze – nie zdziwiłbym się, gdyby była to najniższa średnia w paru krajowych ligach łącznie.
Pan sędzia Bartosz Frankowski przewodzi także w klasyfikacji na najbardziej „czerwonego” sędziego – z wynikiem 12 czerwonych kartek i średnią 0,38 wyprzedził pana sędziego Krzysztofa Jakubika (8 czerwonych kartek, średnia 0,32 kartki na mecz) i pana sędziego Tomasza Kwiatkowskiego (7 czerwonych kartek, średnia 0,24). Obserwując sędziego Frankowskiego trudno się było oprzeć wrażeniu, że spośród ligowych arbitrów, on najbardziej trzyma się litery prawa, gwiżdżąc „by the book”. Można, oczywiście dyskutować, czy nie powinien bardziej kierować się duchem gry, ale najważniejsze chyba, że sędzia Frankowski był konsekwentny i „czytelny” dla zawodników
Wyniki klasyfikacji „czerwonej” także poszły w dół w stosunku do zeszłego sezonu, kiedy to zwycięska trójka sędziów (Tomasz Radkiewicz, Sebastian Jarzębak i Jarosław Rynkiewicz) kończyła sezon ze średnią 0,50, co oznaczało, że w co drugim spotkaniu wyrzucali kogoś z boiska.
Jak w przypadku „żółtej” klasyfikacji, tu także rzucają się w oczy trzy nazwiska najłagodniejszych sędziów: Mariusz Złotek, Daniel Stefański, Jarosław Przybył – wszyscy bardzo rzadko sięgali po kartki żółte (średnia: 2,80, 3,82, 3,86) oraz czerwone średnia odpowiednio: 0,16, 0,12, 0,09), starając się sytuację na boisku opanowywać siłą autorytetu. Za to w polu karnym cała trójka była pryncypialna i zdecydowana do bólu: pan sędzia Jarosław Przybył podyktował aż 10 rzutów karnych i skończył sezon ze średnią 0,45 rzutu karnego na mecz, pan sędzia Złotek średnią 0,40 osiągnął tylko dlatego, że prowadził trzy mecze więcej, a trzecie miejsce zajął pan sędzia Stefański z wynikiem 0,35 rzutu karnego na mecz (6 „jedenastek” w 17 spotkaniach). Najłagodniejszy był pan sędzia Frankowski. Niespodzianka?
Chyba nie – trzy „karne” klasyfikacje układają się w dość spójną całość: trójka sędziowska która dawała mało kartek, miała potem problemy z zawodnikami, którzy także walcząc w polu karnym liczyli że im się upiecze, a piłkarze w meczach prowadzonych przez pana sędziego Frankowskiego po kolejnej kartce pokazanej w środku pola, byli bardziej ostrożni w polu karnym i starali się unikać niepotrzebnego ryzyka czy „nadmiernego użycia siły”.
– A może pan Frankowski po prostu nie widział tych fauli?
/zerk w notatki/ Nie, to chyba nie tak – znalazłem dwa rzuty karne, których sędzia Frankowski nie odgwizdał choć powinien. Było to zagranie ręką Pawła Baranowskiego w meczu GKS Bełchatów – Wisła Kraków, które arbiter „wyciągnął” poza pole karne i odgwizdał jedynie rzut wolny i zagranie ręką Piotra Celebana w meczu 23. kolejki Śląsk-Legia. Reszta była z gatunku „można było / powinno się puścić”, co pokazuje, że pan Bartosz Frankowski to nie tylko gwiżdżący podręcznik, ale „ducha gry” również czuje. Przy okazji grzebania w notatkach okazało się, że liczba kartek pokazanych przez arbitra z Torunia mogła być większa – wielokrotnie „pozwalał grać”, choć grę powinien przegrać i ukarać piłkarza żółtą kartką (najczęściej dotyczyło to przypadków celowego walenia łokciami w wyskoku do piłki).
I wreszcie czas na gwóźdź programu, clou sezonu, creme de la creme i spécialité de la maison – podsumowujący sezon ranking arbitrów. Jak pisałem – punktacja prowadzona była na bieżąco, pliki puchły od opisów sytuacji i uzasadnień, reklamacje starałem się uwzględniać… Starałem się także nie zaglądać bez potrzeby w punktację, podliczanie zostawiając sobie na koniec – ot, taki zabieg mający uchronić mnie przed sugerowaniem się cyferkami i mniej lub bardziej świadomą chęcią „podciągnięcia” ocen któremuś z arbitrów.
W końcu przyszedł dzień podsumowań: cyferki zostały dodane do cyferek, liczby zostały oddzielone przez liczby, w odpowiednik rubrykach pojawiły się wyniki… a ja tradycyjnie się zdziwiłem. Co roku jest to samo: wydaje mi się, że sędzia X powinien być wyżej niż sędzia Y, że sędzia Q gwiżdże słabo, a sędzia ZŹŻ „czuje grę”, a tu „BĘC!” liczby mówią, że owszem, wydaje mi się, bo rzeczywistość jest inna. No to ja za archiwum, „chlast!” notatki na biurko, otwieram plik „sędziowie”, czytam, porównuję to, co wprowadzałem na bieżąco… I nie da się ukryć – liczby mają rację: może i pan sędzia Musiał jest przesympatycznym człowiekiem, jako sędzia „daje grać”, preferuje „angielską piłkę”, ale gdy tak się wczytać w dane z całego sezonu, to wyłazi brak konsekwencji pana sędziego, brak chłodnej głowy w sytuacjach naprawdę trudnych (sam zresztą mówił o tym w niedawnych wywiadach) i 9-10 spotkań, w których – najłagodniej mówiąc – jego błędne decyzje miały wpływ na wynik meczu. 9-10 spotkań na 32… Dużo. Zbyt dużo.
To, co, gotowi?
Zatem…
Tadaaam! „Poligonowy” ranking arbitrów – sezon 2014/2015
– Ależ… – Opinia Publiczna nabrała tchu w płuca i przygotowana była na długie wystąpienie.
Tak, wiem – też byłem trochę zdziwiony wynikami, a w dwóch przypadkach zdziwionym byłem bardzo. Dwukrotnie przeliczyłem wyniki i sprawdziłem notatki meczowe, bo naprawdę miałem problem z przyjęciem do wiadomości tego, co widzę.
Wygrana pana sędziego Pawła Raczkowskiego była bardzo wyraźna. Drugie miejsce sędziego Marciniaka pewne, choć mogło być lepiej – niestety, wiosną pan sędzia był mocno rozkojarzony, jakby cała para szła w rozgrywki europejskie, a krajowe były dla niego tylko przykrą koniecznością. Cieszy awans sędziego Kwiatkowskiego – w poprzednim sezonie gwizdał mało, ale było widać jego potencjał, który teraz tylko potwierdził. Formę ustabilizował pan sędzia Marcin Borski, za to po kontuzji zgubił ją pan Daniel Stefański. Miejsce pana Pawła Gila – wynik poniżej minus 5 dioptrii oznacza, że wyznaczenie tego arbitra to proszenie się o „skrzywiony” wynik meczu – nie dziwi zaś chyba nikogo, kto uważniej śledził rozgrywki ligowe.
Adam Lyczmański został uwzględniony w zestawieniu, choć nie został sklasyfikowany – 5 spotkań na 37 kolejek to zdecydowanie za mało, bo porównywać go z kolegami, z których każdy prowadził co najmniej trzykrotnie więcej meczów.
– Ale dlaczego Borski jest wyżej niż Musiał? – jęknął kibic w barwach Górnika Zabrze – Przecież w meczu z Wisłą skrzywdził nas bardzo, karnego nie odgwizdał, bramkę ze spalonego uznał…
– A dlaczego Kwiatkowski ma takie dobre oceny? – zdziwił się kibic Cracovii – Gol Pogoni w meczu z nami był ze spalonego!
– Weź ty się odwal! – odwarknął kibic Pogoni – W 3. kolejce to przecież on nie uznał naszej prawidłowej bramki!
I tak dalej, i tak dalej… Odwieczny problem kibiców – krzywdy swojej drużyny pamiętają przez dwadzieścia parę lat i w nocy, o północy potrafią powiedzieć, który sędzia jest za nie odpowiedzialny. Ba! potrafią znielubić sędziego nawet wtedy, gdy nie mają racji, a decyzja arbitra jest jak najbardziej prawidłowa i niechęć tą pielęgnują, podlewają, karmią kolejnymi pomyłkami (rzeczywistymi lub domniemanymi) sędziego. Ale ja mam komfort – nie kieruję się kolorem szalika, stosunek do arbitrów mam chłodno-obojętny, oceniam tylko po boiskowych owocach i mam podkładkę na każdą wlepioną sędziemu dioptrię.
– Subiektywną!
Jasne, że subiektywną. Obiektywne są centymetry mierzone w skoku w dal czy wzwyż, sekundy odliczane w sprintach i kilogramy dźwigane przez ciężarowców. Wszędzie, gdzie w grę wchodzi czynnik ludzki, choć nie wiadomo jak dokładnie obeznany z przepisami, mamy do czynienia z subiektywną oceną i różnicami zdań. Że przypomnę choćby spory Pana Sławka z przewodniczącym Przesmyckim – dwóch obywateli, którym na pewno nie można zarzucić nieznajomości przepisów, ale nader często i nader mocno różniących się w owych przepisów interpretacji.
Spocznij, wolno krytykować…
– Też subiektywnie! – zachichotała Opinia Publiczna.
… wolno się nie zgadzać, wolno wytykać błędy, wygłaszać opinie (byle w granicach kultury) i w ogóle wiele wolno, bo to wolny kraj, kraj barwny, pelargonii i malwy. Przepraszam za wszystkie pomyłki (w ostatniej chwili zauważyłem, że z Pawła Raczkowskiego zrobiłem Marka), a gdyby ktoś widział te żółte kartki, o których wspomniałem wyżej, tych sześć (albo trzy – nawet tego nie wiem…), których nie mogłem się doliczyć, to niech im łaskawie przekaże, że tak się nie robi, że nie wolno tak znikać i że jeśli wrócą jeszcze dziś, to nie zostaną ukarane za samowolne oddalenie się.
I obyśmy kiedyś doczekali się opublikowania przez Kolegium Sędziów ichniego rankingu wraz z metodologią – to dopiero będzie zabawa na dwadzieścia cztery fajerki.
– Mhm, Kolegium Sędziów i transparencja – westchnął Głos Wewnętrzy – Ot, filutek…
Andrzej Kałwa
Fot. AJK