Dwanaście lat temu miał miejsce historyczny finał Ligi Mistrzów. Finał, który co prawda zakończył się bezbramkowym remisem i którego rozstrzygnięcie przyniosły dopiero rzuty karne, ale jednocześnie był znakiem włoskiej dominacji. W meczu o puchar spotkały się Juventus Marcello Lippiego i AC Milan Carlo Ancelottiego. Wcześniej podobna sytuacja, kiedy w decydującym spotkaniu grają dwa kluby z jednego kraju, zdarzyła się tylko raz, trzy lata wcześniej, kiedy mierzył się z Valencią.
“Ważne aby zdać sobie sprawę z wyjątkowości tego wydarzenia. Kto wie, czy kiedykolwiek raz jeszcze zobaczymy dwa włoskie kluby w finale Ligi Mistrzów. Oczywiście to możliwe, ale mimo wszystko mało prawdopodobne. Nawet jeśli się trafi, to i tak wciąż będziemy pamiętać ten pierwszy, w Manchesterze. To miasto stanie się symbolem włoskiej piłki, na dekady, i zawsze będziemy wracać do niego myślami” – pisało Corriere dello Sport w dzień meczu.
Ten włoski finał był grą na nosie teoretycznie największym. Przede wszystkim Hiszpanom, którzy z zazdrości nieustannie krytykowali włoską piłkę, nazywając ją archaiczną, nudną, wyzutą z emocji i mało spektakularną. W tym wszystkim było ziarnko prawdy, bo finał rzeczywiście nie przyniósł żadnych bramek. Ale nazwiska po nazwisku biegały wyborne. To był absolutny światowy top, o którym dziś we Włoszech – może poza Juventusem – mogą w tym momencie co najwyżej pomarzyć.
Z jednej strony Nesta, Maldini, Gattuso, Pirlo, Seedorf, Rui Costa, Szewczenko, Inzaghi… Z drugiej Buffon, Thuram, Montero, Davids, Zambrotta… I fantastyczny, niezapomniany duet Alessandro Del Piero z Davidem Trezeguet. Mimo wszystko, mimo tego wielkiego skupiska piłkarskiej wirtuozerii, nie był to finał, którego powtórkę ogląda się z przyjemnością. Dziś wystarczy odpalić rzuty karne, w których ostatecznie lepsi okazali się Rossoneri. A najszczęśliwszy był Paolo Maldini, który wzniósł puchar dla najlepszej drużyny Europy 30 lat po ojcu – Cesare.