Są tacy piłkarze, których zwyczajnie nie da się nie lubić. Jedni to wściekli wojownicy, którzy imponują wypruwaniem sobie na boisku żył. Drudzy – sympatyczni ludzie zarówno na, jak i poza murawą. Trzeci – bajeczni technicy, których gra wręcz wymusza brawa. Czwarta grupa to lojalni do przesady gracze jednego klubu. Takich “kategorii” można by pewnie wymienić jeszcze kilkanaście.
Bez wątpienia ludźmi, których po prostu nie da się nie lubić są dwaj weterani z Juventusu, który stanowią jednocześnie pewien symbol. Symbol tego, że turyński klub nie wszedł do finału jakimiś kuchennymi drzwiami, nie jest sezonową sensacją jak swego czasu FC Porto. Nie. Juventus po prostu powrócił w miejsce, w którym od zawsze był mile widziany. “Stara Dama”. Już sam przydomek klubu w biało-czarne pasy przywołuje szereg skojarzeń, wśród których dominuje elegancja. Wytworność. Szacunek.
“Stara Dama”. Tak stara i tak szlachetna jak nikły uśmiech Andrei Pirlo. Tak stara i tak dumna jak osiemdziesięcioletni Gianluigi Buffon, który w bramce Juventusu bronił strzały zarówno światowej czołówki w meczach o najwyższe stawki, jak i uderzenia kopaczy drugiego sortu z Serie B. To była… Nie. To jest piękna opowieść o tym, że pewne rzeczy są stałe. Pewnych rzeczy nie da się kupić, ani sprzedać. Możemy się zżymać na ten cały “modern football”, na to że grę Juventusu nie ciągną chłopcy wychowani na turyńskich podwórkach, ale profesjonaliści wyjmowani za dziesiątki milionów euro z innych europejskich gigantów.
W całym tym zepsutym świecie jest jednak rzecz, którą zdobywa się nie w rok, ani w pięć, ale w całą epokę, dekadę, albo i kilka dekad.
Renoma. Szacunek, nawet w oczach największych rywali. Historia, tradycja, marka. Coś, co sprawia, że Juventus – z tej wyszydzanej, pogardzanej i lekceważonej Serie A! – jako finalista Ligi Mistrzów nie dziwi. To nie jest Red Bull Salzburg, który wyrósł spod ziemi i siłą dolarów kasuje konkurencję. Nie, Juventus jest raczej jak dawno niewidziany znajomy, który przez moment się chwiał, na chwilę upadł, ale właśnie wraca do elity.
No i sposób, w jaki przebiega ten powrót. Z tym niezniszczalnym Buffonem w bramce, który w dwumeczu z Realem wyjął kilka naprawdę groźnych strzałów, oddanych zresztą przez z najlepszych ofensyw na świecie. Z Pirlo, który wprawdzie wczoraj niczego wielkiego nie pokazał, ale przecież… On nie musi. Trochę jak Zlatan – wystarczy że jest, że co jakiś czas wykona to swoje mistrzowskie “touch of class”.
Piszemy o tym wszystkim dlatego, że… chyba sami czujemy się trochę winni. Juventus bardzo długo lekceważono, bardzo długo sugerowano, że we Włoszech na światowym poziomie w tym momencie są już tylko żony zawodników. Oczywiście, nie ma sensu robić teraz na siłę z Serie A giganta, który rokrocznie będzie dostarczał Europie finalistów, ale… To chyba dobra nauczka dla wszystkich przekonanych, że klasę da się kupić, wytrenować, zdobyć w rok albo dwa.
Nie. Tak jak sezon w europejskich pucharach bez Manchesteru United nie jest wykluczeniem tego klubu z grona gigantów, tak i kilkuletnia absencja Juventusu w gronie bezsprzecznie najlepszych nie mogła być traktowana jako coś stałego. Tak jak chwilowa zapaść Serie A nie może być traktowana jako ostateczny koniec włoskiej ligi. Juventus na możliwość ponownej gry w finale Ligi Mistrzów czekał dwanaście lat. Dwanaście lat, podczas których przeszedł przez piekło, podczas których poznał smak gry w niższej lidze, podczas których odebrano mu część trofeów i uszczuplono klubowe gabloty.
Takie marki jednak nie umierają. Mogą być niewidoczne dwa, trzy, pięć sezonów, ale zawsze powracają. I dobrze.
Brakuje w futbolu rzeczy stałych. A klasa jest bez wątpienia jedną z nich.