Miał kompletnie nie pasować do stylu Barcelony. Miłośnik brudnych gierek, brutal i po prostu świr. Samo zakontraktowanie gościa, który straci początek sezonu z powodu kolejnego pogryzienia rywala, musiało wzbudzać kontrowersje. Jak ktoś taki mógłby pasować do mozolnie budowanego wizerunku Barcelony? Ledwie kilka lat wcześniej nie zgodzono się na zatrudnienie Jose Mourinho zasłaniając się właśnie wartościami klubu. A potem, ignorując wszelkie przesłanki, do stolicy Katalonii sprowadzono kogoś o jeszcze bardziej wątpliwej reputacji.
Luis Suarez. Prawdziwa boiskowa bestia. Swoją pierwszą czerwoną kartkę obejrzał jeszcze w juniorach, za wyjechanie sędziemu z dyńki. Dopiero później zrozumiał, że tak bezpośrednie wyrażanie złości jednak się nie opłaca. Nauczył się więc brudnych gierek i długo cieszył się opinią największej boiskowej mendy. Nie stronił od używania łokci, kopania, przepychania się, szczypania, wyklinania i w końcu gryzienia. Ciężko znaleźć drugiego zawodnika, który aż tak dobrze czułby się w nieczystych boiskowych praktykach. Od biedy moglibyśmy go postawić w jednym szeregu z Diego Costą.
A do tego skłonności do symulowania i oszukiwania sędziów. Ciężko byłoby zliczyć, ile razy Suarez nabrał arbitrów na faule w polu karnym czy wymusił kolorowe kartoniki dla przeciwników. Kwintesencją jego sposobu gry było wybicie piłki ręką z linii bramkowej w ćwierćfinale mundialu w RPA, dzięki czemu Urugwaj przeszedł dalej.
Jakim sposobem taki gość mógł w ogóle stanąć ramię w ramię z Messim czy Iniestą? Wydawałoby się, że w aspekcie mentalnym dzieli ich po prostu wszystko. Wróżono więc, że w najlepszym razie Suareza spotka los Ibrahimovicia, czyli trochę postrzela, po czym skonfliktuje się z szatnią czy sztabem i szybko pożegna się z klubem. To, co właśnie obserwujemy, to wariant, którego mało kto się spodziewał.
Na taki stan rzeczy wpłynęły dwa aspekty. Chyba niedocenianą, ale niezwykle istotną kwestią było wspomniane zawieszenie. Suarez nie przychodził do drużyny jako gwiazda sprowadzona za przeszło 80 milionów euro, ale jako skruszony recydywista. Przez pierwsze miesiące mógł tylko przyglądać się z boku poczynaniom kolegów, miał czas żeby zrozumieć zasady panujące w szatni i nabrać pokory. Kiedy w końcu dyskwalifikacja minęła, wiedział już, że musi ciężko pracować i dostosować się do stylu drużyny.
Niemniej ważne było też stuprocentowe zaakceptowanie roli Leo Messiego. Suarez nawet przez chwilę nie zapragnął zostać liderem drużyny czy zastąpić Argentyńczyka, tylko z miejsca ustawił się w pozycji jego pomocnika i przyjaciela. Zaakceptował hierarchię w drużynie, czyli zrobił to, co nie udało się między innymi Ibrahimoviciowi.
Kiedy patrzy się na gole zdobywane przez Barcelonę, trudno oprzeć się wrażeniu, że Suarez w pierwszej kolejności biegnie w stronę Messiego, niezależnie kto strzelił gola. Momentami wygląda to tak, jakby Urugwajczyk w jakiś szalony sposób podlizywał się liderowi drużyny i cieszył się każdą możliwością przybicia piątki oraz każdym ciepłym słowem wypowiedzianym przez Argentyńczyka. Czasem mamy wrażenie, że obserwujemy tu coś w rodzaju relacji uczeń-mistrz.
Suarez to jednak bardziej przyjaciel Messiego. Na treningach – również z Neymarem – trzymają się razem, a mediach nie szczędzą sobie komplementów. Kiedy widzi się ich razem, aż trudno się dziwić, że w trójkę zostali najlepszym atakiem w całej historii klubu.
I to właśnie liczby są największym atutem Urugwajczyka. Wielu chwali Neymara za postęp w stosunku do swoich poprzednich rozgrywek, jednak to Suarez już w swoim pierwszym sezonie wykręca lepsze liczby. Jeśli porównamy tridente Realu Madryt i Barcelony, to właśnie były napastnik Liverpoolu jest najbliżej Leo Messiego i Cristiano Ronaldo. W tym sezonie średni czas potrzebny na wypracowanie jednej bramki dla swojego zespołu prezentuje się następująco:
Bale – 133 minuty
Benzema – 98 minut
Neymar – 79 minut
Suarez – 71 minut
Ronaldo – 59 minuty
Messi – 57 minut
Dorobek Suareza we wszystkich rozgrywkach to 24 gole i 23 asysty, co jasno pokazuje, że Urugwajczyk nie skupia się wyłącznie na strzelaniu bramek. Przeciwnie, pracuje dla drużyny, a ze swoich asyst cieszy się równie mocno, co z goli. Co więcej, on nie tylko wpasował się w zespół, ale daje też sporo od siebie. Mamy tu głównie na myśli jego drapieżność i siłę. Były napastnik Liverpoolu potrafi strzelić gola w stylu “niebarcelońskim”, świetnie nadaje się do gry z kontry, potrafi ukłuć po uprzednim przepchnięciu się i po niespodziewanym, chytrym uderzeniu. Ostatnim tego typu piłkarzem w ataku “Dumy Katalonii” był Samuel Eto’o. Kameruńczyk był szybszy, Suarez jest silniejszy, ale obaj prezentują podobny styl gry. I obaj są typem napastników, przeciw którym obrońcy najmniej lubią grać.
Wczorajszy półfinał Ligi Mistrzów perfekcyjnie pokazał, ile dla dzisiejszej Barcelony znaczy Luis Suarez. W pierwszej części gry z Urugwajczykiem na boisku goście byli piekielnie groźni, zdobyli dwa gole i mogli dołożyć kolejne. Natomiast po zmianie stron, kiedy sprowadzony z Liverpoolu napastnik usiadł na ławce, oglądaliśmy Barcelonę bezzębną, dobrze znaną z poprzednich sezonów pod wodzą Jordiego Roury i Gerardo Martino. Widać jak na dłoni, że ta drużyna po prostu potrzebowała takiego człowieka.
MICHAŁ SADOMSKI