Wiemy, że uwaga wszystkich kibiców na kontynencie skoncentrowana była wczoraj na Camp Nou, ale bez względu na to, co by się zdarzyło w półfinale Ligi Mistrzów, bez względu na to, jaki popłoch wywołałby Messi w szeregach rywala, znacznie istotniejsze dla europejskiej piłki działy się za kulisami. La Liga przystemplowała rewolucję ekonomiczną, o którą zabiegała od lat, a która miała ich poprowadzić w nowe, lepsze czasy. A przynajmniej tak się wydawało, bo dziś znowu zamiast strzelających szampanów w ruch poszły rozgrzane do czerwoności telefony.
No dobrze, ale o co konkretnie chodzi? Już tłumaczymy. W La Liga każdy samodzielnie sprzedawał prawa telewizyjne, co koniec końców sprawiało, że Barca i Real otrzymywały z tego tytułu gigantyczne kwoty, a pozostali zbierali resztki ze stołu. Brak centralizacji praw doprowadzał do patologii, bo w takich kategoriach można rozpatrywać fakt, że ostatni klub Premier League mógł liczyć na więcej kasy od TV niż Atletico Madryt. Przypomnijcie sobie, ile razy śmialiście się w tym roku z zakurzonej Serie A, a przecież Calcio zgarnia o wiele więcej pieniędzy z transmisji, niż regularnie zapełniający swoimi ekipami późne fazy europejskich pucharów Hiszpanie. Nawet w Realu i Barcelonie powoli pojawiały się głosy, że aktualny układ na dłuższa metę ich pognębi. Tezę wspierali ekonomiści i eksperci, zwracający uwagę, że w Premier League wszystkie drużyny nakręcają koniunkturę i cała liga dzięki temu rośnie w siłę, słabi są silni najlepszymi, a najlepsi solidnością słabszych.
Wreszcie w ostatnich dniach odtrąbiono triumf. Zerwanie z archaicznym, dławiącym rozwój La Liga kontraktem, a przejście w nowoczesność. Centralizacja praw jak we Włoszech i w Anglii, w konsekwencji pieniądze dla średniaków, dofinansowana Segunda, Segunda B. Nastroje były znakomite, patrzono z optymizmem w przyszłość i trudno było nie przyklasnąć, patrząc na rekordowe wyniki komercyjne Premier League, a która od dawna ma takie właśnie zasady. Sprawa jednak koniec końców się rypła.
Przede wszystkim jątrzyć zaczął prezes hiszpańskiej federacji, Angel Maria Villar. Gość rządzi hiszpańską piłką od 1988, ma gigantyczne ego i sytuacji, w której jego zdanie zamieciono pod dywan, nie mógł puścić płazem. Autorami reformy są LFP, czyli organ rządzący ligą, a także ministerstwo sportu, federacja natomiast była olewana, nie brana pod uwagę. Gdy decydenci z centrali prosili o włączenie w proces tworzenia reformy, zbywano ich, nawet nie wtajemniczano we wszystkie zapisy. Te końcowo oczywiście nie są korzystne dla Villara, pieniędzy federacja otrzyma mniej, utraci też sporo wpływów. Ojciec chrzestny hiszpańskiej piłki uderzył więc w stół.
Znalazł poważnych sprzymierzeńców w postaci piłkarzy. Niby reforma większości z nich oferuje większe perspektywy, ale na ten moment kontrakt ich nie zadowala. Dobrze określił to Xabi Alonso: „to nie jest zły układ, ale mógłby być lepszy”, a jego zdanie wsparł Messi. Nie jest więc tak, że piłkarze chcą iść na totalną wojnę, byleby przywrócić stary ład – chcą po prostu mieć więcej do powiedzenia przy ustalaniu zasad, a także koniec końców wynegocjować więcej dla siebie. Ministerstwo sportu i LFP działały praktycznie ponad głowami federacji i unii zawodników, na co teoretycznie mogli sobie pozwolić, ale w praktyce nie powinni się spodziewać, że takie zachowanie przejdzie bez żadnej reakcji.
W konsekwencji zamieszania ogłoszono strajk. Od 16 maja La Liga ma zostać zawieszona, a więc nie rozegrano by finiszu ligi ani finału Copa del Rey. LFP już zwołało kryzysowe posiedzenie klubów na 11 maja, ale kto wie co z tego wyniknie. Czasu jest niewiele, a obie strony mają naładowane armaty.
Naszym zdaniem najważniejsze się jednak nie zmieni: Primera Division przejdzie na centralizację praw, z korzyścią dla tamtejszego futbolu. Może znowu wszyscy siądą do stołu, może inaczej podzielą ten tort, ale sedno sprawy się nie zmieni. Zbyt wiele argumentów wskazuje na to, że dalsze trzymanie się starego układu oznaczałoby staczanie się w przepaść. Poszczególne grupy biją się tylko o to, by mieć jak najwięcej do powiedzenia po rewolucji; trwa więc wojna o władzę, wpływy, pieniądze, i to są duże stawki, ale w stawce – według nas – nie ma samej reformy.